Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Czy jakoś tak. Ja tam nie wiem, myślę, że w wielu przypadkach wciskamy po prostu pauzę i dajemy temu dobremu poczekać bo na pewno nie skończyć się 🙂 Tak też sprawa ma się z Lofotami, po tygodniu wojaży pierwsza moja wizyta dobiegała końca, ale pomysły na kolejne już kiełkowały.
Ostatni dzień na wyspach zaczął się dokładnie tak samo jak 5 poprzednich, bezlitosne słońce świeciło sobie w najlepsze a na niebie królował błękit. Argh, aż człowiek chciałby dla odmiany trochę chmur, jakąś mgłę… No dobra, nie chciałby, nie oszukujmy się 😀

Plan dnia miałem prosty: dostać się do Moskenes, wdrapać na jeden z okolicznych pagórów, zejść, wypić piwko i coś zjeść by potem w spokoju czekać na wieczorny prom do Bodø. Jak wymyśliłem tak zrobiłem.
DROGA E10 W PEŁNEJ KRASIE
Przecinająca cały archipelag droga uznana została za jedną z Turystycznych Tras Narodowych. Jest ich w Norwegii 18 i jak zapewne się domyślacie każda z nich olśniewa krajobrazami. Lofocka trasa nie jest wyjątkiem i już pierwszego dnia przy słabszej pogodzie podziwiać mogłem kapitalne krajobrazy. Jednak dopiero powrót pozowlił w pełni docenić petardę tamtejszej przyrody.
Strzeliste pagóry ponad mieniącymi się różnymi barwami błękitu i zieleni wodami zachwycą najbardziej wybrednych a mijane osamotnione domki, wywołają lekkie ukłucie zazdrości 😉 Matka Natura dopieściła Lofoty, oj dopieściła.
Autobusem trasę z Ballstad do Moskenes pokonacie w trochę ponad dwie godziny (obowiązkowa przesiadka w Leknes) a kosztować was będzie 137 koron. Minus takiej jazdy jest jeden, ale ZASADNICZY – nie ma możliwości by co chwilę zatrzymywać się na focenie. Inna rzecz, że w czasie jazdy strasznie bujało, naprawdę żałowałem, że nie wziąłem jakiegoś aviomarinu, no nie jechało się do końca przyjemnie.

Docierając do Moskenes w pełnym słońcu, czułem się jakbym zawitał do zupełnie innego miejsca niż tydzień wcześniej. No, teraz przynajmniej widziałem więcej niż najbliższe rorbu. Wioska prezentowała się wręcz idyllicznie, czuć było – prócz ryb – taki wszechogarniający spokój. Prom miałem za parę godzin tak więc ruszyłem wykorzystać czas w najlepszy możliwy sposób.

KRÓTKI TREK NA KOLFJELLET [316 m.n.p.m.]
Długość: 4,6 km
Szacowany czas: 2h bez przerw na fotografing
Różnica podejść: 306 metrów w górę / 301 metrów w dół.
Ponad Moskenes i Sørvågen wznosi się niezliczona ilość strzelistych i dramatycznie pięknych pagórów. Najbliższe wioskom jest jednak wzniesienie Kolfjellet, dość mało imponujący na tle sąsiadów obły pagór… który jednak po bliższym poznaniu potrafi zaskoczyć. I to tylko na plus.

Obie wioski oddalone od siebie są o niecałe 4 kilometry więc można tę odległość pokonać z buta, ale warto też złapać stopa -zawsze to „kilka” minut w kieszeni, w tej okolicy kamperów w środku dnia jest sporo. Pogoda rozpieszczała, Sørvågen nie było już li tylko senną wioską w której spotkać można tylko mewy; było ładnie, żywo i kolorowo.

Szlak, który nas interesuje w znacznej części pokrywa się z pierwszymi kilometrami wędrówki na szczyt Munken. Pierw w Sørvågen odbijamy od drogi E10 i wędrujemy wzdłuż jeziora Sorvag. Tam to na brzegach co i rusz mija się rozstawione namioty, widać jest to BARDZO popularna miejscówka na biwak. Po naszej lewicy wzrastają imponujące ściany Tindstinden, potężne choć mierzące w rzeczywistości niespełna 500 metrów! Docieramy do potoku i niewielkiego wodospadu, który można obejść kilkoma ścieżynkami a potem trafiamy już na konkretny, wydeptany szlak. A także na skrzynkę z ankietami na temat turystyki na Lofotach, ja wypełniłem 🙂



Docierając nad brzegi jeziora Stuvdalsvatnet otwiera się przed nami typowo górski krajobraz, wspomniany Tindstinden wzrasta z jednej strony, naprzeciw nas pionowa gładka ściana masywu Støvla a dalej charakterystyczny dość z tego miejsca Kjolen oraz nasz kopulasty cel. Jakby komuś przyszło do głowy wykąpać się w jeziorze, albo przeprać ciuch… to odradzam, to ujęcie wody pitnej i kilka razy tablice o tym przypomną.




Szlak na Kolfjellet odbija od tego znakowanego literą T ku Munkebu i jego początek jest raczej słabo zauważalny, wąska ścieżynka odbija nagle w prawo i czeka nas mozolne podejście lasem. Samo wsponanie nie jest złe, normalny lekko wymagający marsz, ciekawiej robi się przy wielkich płaskich, niemalże pionowych głazach, na które wdrapać się trzeba przy pomocy lin. Z plecakiem zabawa jest dodatkowa. Po kilkunastu minutach melduję się na przełęczy. I śmieję się do siebie, bo człowiek ledwo na 200 metrów się wgramolił a otoczenie jak w porządnych wysokich górach! Za to uwielbiam pagórzaste wyspy i wybrzeża 😉




Oszlifowane przez lodowiec ściany Kjolen górują nad kolejnym jeziorkiem. Ciemne wody Moskenesvatnet znacznie różnią się od żywego błękitu bezkresnego Vestfjorden… no dobra, może nie bezkresnego bo kończącego się na dalekim, ale jakże widocznym wybrzeżu Norwegii. Po kilku minutach dalszego podejścia melduję się na szczycie. Kolfjellet okazuje się tak płaski jak to wyglądało z oddali, jednak widoki zeń robią robotę. To jeden z tych pagórów o których nie przeczytacie w przewodnikach a, którego „zdobycie” da wam dużo satysfakcji i z pewnością będzie warte każdej kropli potu (nawet jeśli nie będzie ich dużo ;)). Bo tam po prostu w każdym kierunku można po trochu zbierać szczenkę z ziemi. Dalekie widoki dają namiastkę tego jaki dziki i kapitalny musi być widok podczas marszu wgłąb wyspy, spojrzenie z bliska na piramidę Brynliskartinden czy ponadtysięczny Hermannsdalstinden to musi być czad!
„Najciekawsze” było jednak przede mną. Zejście po dość skalistym zboczu pełnym głazów, lin i łańcuchów. Nie chciałbym znaleźć się tam w czasie deszczu. 500 metrowy odcinek wymaga większego skupienia a o to momentami trudno kiedy zejściu towarzyszy widok na odległą Norwegię :O Potem już prosto dość do jeziorka i można meldować się w Sorvageńskim Jokerze i nabyć drogą kupna piwko, rozłożyć się nad jeziorkiem i trochu poopalać. Czasu na prom jeszcze trochę było więc co się śpieszyć…



Powróciwszy do Moskenes wpałaszowałem fishburgera z małej budki nieopodal równie małego sklepiku z pamiątkami. I rozpoczęło się finalne oczekiwanie. Każda kolejna lipcowa noc pozwalała słońcu coraz bardziej chować się za horyzont, wciąż jednak nie było mowy by zapadła prawdziwa noc. Tego jednak wieczoru niebo przybrało pięknych barw i przez kilka kolejnych godzin bawiło oczy „niekończącym się zachodem”. Trzeba też przyznać, że wieczorem zaczęło też już robić się chłodniej. Na szczęście prom przybył o czasie i bez obaw można było ulokować się w środku. Choć i tak pierwsze półgodziny na morzu spędziłem latając po pokładzie z aparatem w ręku. Patrząc na oddalające się wyspy byłem szczęśliwy jak dziecko bo wypad na Lofoty okazał się przedobry i udało się niemal wszystko co sobie zaplanowałem… a jednocześnie już było mi tęskno, a w glowie kiełkowały kolejne plany, kolejne pomysły…




Rejs był spokojny, do Bodø dotarłem planowo o 3 rano i najlepszym co można wtedy zrobić to szybka drzemka, a taką bez problemu da się uskutecznić na terminalu promowym. Na krótki sen nie wybrałem się zresztą tylko ja, towarzyszyło mi kilka osób podróżujących z wysp. Po pobudce ruszyłem jeszcze na miasto, do samolotu była dłuższa chwila więc nie bylo co siedzieć.
JESZCZE KRÓTSZY TREK NA RONVIK [168 m.n.p.m.]
Nad Bodø góruje sobie kilka niewielkich pagórów. Jednym z nich jest Ronvikfjellet, na który da się dojechać samochodem/rowerem, ale równie łatwo można dostać się na piechotę. To taki miły, nie męczący spacer – około godziny marszu z przystani, 2 kilometry z groszem głównie ulicami miasta z ostatnim podejściem dopiero laskiem. Ale jak już na szczyt się dotrze to czeka tam na nas sieć ścieżek, którymi możnaby wędrować kolejne godziny, Szczyt Ronvik jest bardzo wdzięcznym miejscem dla każdego chcącego zrobić zdjęcie miastu i okolicom z ciekawej perspektywy, pooglądać starujące z lotniska F-16 czy też po prostu odpocząc od „zgiełku miasta”… jeśli w przypadku Bodø możemy o czymś takim mówić 😉 No nie powiem, chętnie spędziłbym tak więcej czasu.
Nieuniknione musiało jednak nadejść. Popołudniu byłem już po odprawie na lotnisku, samolot do Gdańska właśnie kołował. Tydzień spełniania marzeń dobiegał końca…
Przez ten czas:
- polubiłem dzień polarny. Teoretycznie 20 godzin jaśności i 4 godziny troszkę mniejszej jasności i codzienne trzaskanie wielu kilometrów powinno mnie zmęczyć… jednak każdego dnia pełen byłem energii! Ciekawe ile bym tak wytrzymał 😉 Poza tym jednak świadomość, że na szlaku nie złapie nas mroku jest kapitalna!
- jeszcze bardziej zakochałem się w norweskiej przyrodzie. Na wyspach to nic trudnego bo to nie tylko „Norway in a nuthsell”, ale i na sterydach 🙂
- nie zmieniłem zdania o norweskich cenach 😀 A i tak jeździłem autobusami kilkanaście kilometrów płacąc za nie jak za PKP z Leszna do Wałbrzycha 😉 czy delektowałem się piwami lekko droższymi niż u nas.
- odkryłem północy przysmak, malinę moroszkę przez co po powrocie do Polski zacząłem częściej odwiedzać IKEĘ, gdzie można kupić dżem z niej. Ciekawe czy sa się jeszcze gdzieś kupić przetwory z moroszki?
- zdarłem sobie łokieć w słusznej sprawie ochrony aparatu przed zniszczeniem po przewrotce na jezdni 😛
- zostałem ochrzczony Hugh Jackmanem a dokładnie Wolverinem i cóż, nawet mi to odpowiadało 😉
- poznałem kapitalnych ludzi z całego świata, ich zupełnie inne spojrzenie na różne sprawy, lubię to!
- przede wszystkim bawiłem się kapitalnie i wrócę tam nie raz 🙂
Jeśli marzysliście o podróży tam to nie zwlekajcie dłużej, bo to kraina cudowna. A jeśli planów takich nie mieliście to… patrzcie poprzednie zdanie. Lofoty rządzą!
Bardzo przydatny wpis. Na pewno przyda się na kolejne wyprawy 🙂 Pozdrawiamy!
PolubieniePolubienie