Niemalże w przeddzień kolejnego wyjazdu do Południowego Tyrolu przeniesiemy się trochę w czasie a mianowicie do roku 2012, kiedy to podczas niezapomnianego Eurotripu na jeden dzień zachaczyliśmy o Dolomity i bagatela wjechaliśmy na najwyższy szczyt tychże gór, Marmoladę.
Wakacyjna wyprawa po Europie roku 2012 to jedna z lepszych i niepowtarzalnych przygód jakie mi się przytrafiły. W ciągu dwóch tygodni dotarliśmy do San Marino po drodze zaliczjąc naprawdę świetne miejscówki, przeżywając chwile grozy na włoskich drogach, roztapiając się we włoskim słońcu, pływając w Adriatyku i alpejskich jeziorach pełnych krwiożerczych bestii, no cudnie było ❤

W każdym razie, już w fazie powrotnej za cel obraliśmy potężny masyw Marmolady, najwyższego szczytu Dolomitów. Z racji postury (3324 m.n.p.m.) nawet nie myśleliśmy o tym by spróbować wejść, ba, nawet gdybyśmy mieli dwa dni to i tak by nam to do głowy nie przyszło, bo na szczyt prowadzi seria via ferrat, ze sławną Ferratą Eterną na czele – a jest to ponoć jedna z najbardziej wymagających ferrat w całych Dolomitach.


Dlatego też wybraliśmy kolejkę z wioski Malga Ciapela, rozwiązanie może nie najtańsze (cennik i rozkład jazdy znajdziecie na stronie kolejki), ale wielce wygodne a gdy człowiek czasu dużo nie ma to jest jak znalazł.


Kolejka wspina się z 1425 metrów na wysokość prawie 3300! Końcowa stacja niemalże dociera do szczytu Punta Rocca, drugiego najwyższego w masywie, temperatura z 20 na dole spada do 5, w ruch idą kurtki, czuć wysokość. Wokół masa chmur, najwyższy szczyt Punta Penia, schowany we mgle.

Budynek kolejki wyróżnia się na tle skał i nie grzeszy urodą. A my jak na wytrawnych alpinistów przystało 😉 wychodzimy na lodowiec, którego jęzory rozpłaczone pod granią Ombretta ciągną się do wcześniejszej stacji położonej tuż pod Punta Serauta na 2850 metrach.


I tam też się udaliśmy, w tempie mieszanym, gdyż trasa w zimie wykorzystywana przez narciarzy latem ma miejsca gdzie trzeba się skupić, ma też takie na które wchodzić wręcz nie wolno, bo można doprowadzić do oberwania nawisów. Co ciekawe to właśnie od lodowca i jego odbicia w świetle nazwę wzięła góra – w języku ladyńskim Marmolada oznacza „błyszczeć”.

W każdym razie Punta Serauta do której droga prowadzi to największy plus ingerencji człowieka w masyw Marmolady – no bo tak, jakkolwiek fajnie, że człowiek może sobie wjechać tak wysoko, to z drugiej strony nie wiem czy nie lepiej by było gdyby takie masywy pozostawiono w nienaruszonych postaciach. Cóż, większość podziwiałaby je z dołu, ale może i tak byłoby lepiej. No dobra, w każdym razie pierwsza stacja kolejki pochwalić się może tym, że tuż obok znajduje się muzeum I Wojny Światowej. Kolejny po Monte Piana taki obiekt, robi nie mniejsze wrażenie, uderza między oczy dramatem tych wszystkich, którzy musieli walczyć w górskiej kampanii tamtej wojny. W budynku stacji kolejki znajduje się ekspozycja z mnóstwem przedmiotów osobistych żołnierzy, dokumentami, planami taktycznymi oraz architektonicznymi.



Do tego dochodzi szczyt. Prócz stanowisk wartowniczych, zaopatrzeniowych i strzeleckich wydrążonych w Seraucie można wspiąć się na początkowy mniejszy szczyt za którym rozpoczyna/kończy się Ferrata Eterna. Dojście tam ubezpieczone jest stalowymi linami oraz stopniami a trud wejścia (bardziej psychiczny niż fizyczny) rekompensowany jest widokami.




A widoki są przednie, w dobrą pogodę – a za taką uznaliśmy już pewne rozejście się chmur – zobaczyć można to co w Dolomitach najlepsze: potężny zwarty masyw Sella z charakterystyczny spiczastym czubkiem szczytu Piz Boe; oraz nie mniej charakterystyczny masyw Sassolungo. Przy naprawdę klarownej widoczności Alpy w tle również nie powinny stanowić problemu dla wzroku! Inna rzecz, że patrząc na resztę grani człowiek nabiera do żołnierzy nań walczących i zakładających tamtejsze ferraty niezwykłego szacunku, abstrahując od całej reszty.

Tak też mijają nam 2-3 godziny, szwędamy się po lodowcu, zahaczamy o via ferratę, poimy się Paulanerem na wysokości 3250 m.n.p.m., zachwycamy się widokami, dziwimy, że kolejka w czasie siesty ma wolne i trzeba czekać więcej niż się zakładało… i mimo wszystko, na końcu cieszymy się z tej całej kupy stali, która umożliwia wjazd i zjazd na górę, bez niej musielibyśmy zejść na nogach i zapewne zawstydzić Kukuczkę, znając nas zrobilibyśmy wiele szumu 😀

Dlatego też, polecam wjechać/wejść – a nuż jesteście obeznani z ferratami i to takimi hardcorowymi – bo i widoki są jedyne w swoim rodzaju a i zawsze warto pochylić się nad tragicznymi kartami w naszej historii, wyciągając z wizyty w muzeum naukę…