Lipinki Łużyckie, niewielka wieś leżąca niedaleko Żar, dla mieszkańca Wielkopolski powinna być terra incognita i raczej małe były szanse bym wcześniej o tym miejscu słyszał. Co więcej, pewnie i wiele osób z województwa lubuskiego nie zdaje sobie sprawy z istnienia takiej wsi. A jednak, kiedy lustrowałem mapę okolic Żar celem ogarnięcia kolejnego szybkiego wypadu i wzrok mój padł na tę niepozorną nazwę poczułem dziwny dreszcz a gdzieś głęboko w głowie otworzyła się szuflada do której dawno już nie zaglądałem.

Lipinki Łużyckie to wieś klasyczna, niewielka a jednak całkiem intrygująca, oferująca podróż w czasie, mogąca pochwalić się kilkoma ciekawymi faktami z historii a i nie brak tam interesujących miejsc… Wszystko to jednak nie jest tak oczywiste i trzeba trochę pogrzebać by wydobyć zeń interesującą nas tkankę. Dlatego zdaje mi się, że jeśli już ktoś kojarzy tę nazwę to z pewnością nie z powodu, ot choćby Mikławša Jakubicy, który m.in. tam pracował nad pierwszym przekładem Biblii Marcina Lutra w języku dolnołużyckim. O nie, „sława” Lipinek przybyła z zupełnie innej strony.
Kilkanaście lat temu Lipinki Łużyckie zyskały rozgłos za sprawą pewnego nagrania, które nie powinno, ale wyciekło do Internetu. Rozmowa starszej niedosłyszącej pani z żarską policją szybko stała się „hitem” wszelkich serwisów a „paląca styrta” do dziś wywołuje uśmiechy u kolejnych pokoleń. Tyle tylko, że historia i okoliczności stojące za telefonem już tak zabawne nie były i kazały mi się zastanowić nad podobnymi „filmikami”, popatrzeć trochę szerzej i głębiej. Słyszymy przecież o patoyoutuberach świadomie upokarzających wybranych, nierzadko chorych ludzi. Oburzamy się takim zachowaniem (prawda?). I choć historii z Lipinek daleko (na szczęście) do takich patotreści to gdzieś czuję zgrzyt, bo to problemy ze słuchem uczyniły śp. bohaterkę „sławną”.

Nagranie z sieci pewnie nigdy nie zniknie, i jeśli kiedyś (ponownie lub pierwszy raz) na nie traficie to pamiętajcie by przede wszystkim z sympatią i empatią pomyśleć o pani Jadwidze. Myślę, że tyle jesteśmy jej winni. A z dziennikarskiego obowiązku: sama styrta najprawdopodobniej paliła się nie przy ulicy Łącznej 43 a Głównej, zaraz koło poczty.
A teraz zacznijmy już nasze krótkie odwiedziny.
Jadąc drogą nr 12 Lipinki Łużyckie nie zwracają na siebie większej uwagi. Wydają się być jedną z tych setek niepozornych wsi i miasteczek, które beznamiętnie mija się jadąc gdzieś samochodem. I jak w przypadku większości z takich miejsc jest to błąd bo być może i nie są to turystyczne bomby, ale mają one do opowiedzenia swoją historię, która nierzadko okazuje się zaskakująco fascynująca.

Bo historia i duchy przeszłości uderzają nas już po opuszczeniu autobusu, któremu dotarcie z Żar zabiera raptem 10 minut. Prosty zdawałoby się budynek na skrzyżowaniu ul. Żarskiej i Głównej był niegdyś o wiele bardziej reprezentacyjny. Kamienica zanim pozbawiono ją detalu robiła wielkie wrażenie i nie powstydziłoby się jej niejedno miasto. Co więcej w miejscu gdzie dziś znajduje się przystanek autobusowy stał niezgorszej wielkości zajazd „Sonne”. Strasznie sentymentalny jestem w takich kwestiach i z żalem patrzę jak takie miejsca odchodzą w niepamięć. Choć nie, mimo tego, że fizycznie już ich nie ma to w pamięci pozostają. Wciąż.


Dziś za to przy zjeździe do centrum mamy rzecz ciekawą na zupełnie innym poziomie.
15. POŁUDNIK
Lipinki Łużyckie leżą niecałe 10 kilometrów na zachód od Żar i los chciał, że przycupnęły w miejscu przeciętym przez 15. południk długości geograficznej wschodniej. A ten jak wiemy odpowiedzialny jest za to, że w Polsce (i dużej części Europy) mecze Ligi Mistrzów zaczynają się o 20.45… znaczy się, dzięki niemu znajdujemy się w strefie czasu środkowoeuropejskiego. W Polsce na całej długości Południka, od Zgorzelca po Trzęsacz jest to w jakiś sposób akcentowane, nie inaczej jest też w Lipinkach, gdzie w 2003 roku postawiono głaz z tablicą informacyjną oraz metalowym globusem. Taka ciekawostka.


Główna ulica wsi sprytnie została nazwana Główną. Lubię spacery im podobnymi, unosi się nad nimi pewna specyficzna aura. Gros budynków z przełomu XIX i XX wieku (jak nie starsze) szepcze swe historie. Czuć choćby, że osoba odpowiedzialna za wybudowanie obecnego Urzędu Gminy chciała by budynek wyróżniał się na tle sąsiednich.

Stare budownictwo godzi się tu z nowym, niekiedy jak w przypadku budynku dzisiejszego GOKu/biblioteki ponownie do czynienia mamy z odarciem z dawnego charakteru – niegdyś była to dużo przyjemniejsza dla oka gospoda z własnym browarem. No, ale nic z tym nie zrobimy, czas leci do przodu i rzeczy oraz miejsca się zmieniają. Po prostu. A poza tym, nawet i najlepszy wystrój byłby nie ważny gdyby nie pasja osób tam pracujących, a tej tutaj nie brak.

Ok, wszystko ładnie, teraz cofnijmy się w czasie.
SCHONAICHOWIE
Ziemie te to wręcz emblematyczny przykład (Makłowicz vibe) krainy pogranicza, swoje wpływy mieli tu po kolei Bolesław Chrobry, książęta Śląscy, brandenburscy margrabiowie, korona czeska czy w końcu Prusy. Sama wieś ma łużyckie korzenie i wybitnie średniowieczną proweniencję, w kronikach pierwszy raz pojawia się w XIV wieku, kiedy to znajdowała się w rękach Johanna I Schönaicha. Familia ta z Lipinkami związana będzie przez trzy kolejne stulecia, wyda na świat wiele wybitnych osobistości.

To w Lipinkach urodzi się jeden z największych rycerzy i gospodarzy swych czasów Fabian von Schönaich, członek wypraw króla Zygmunta III Wazy, późniejszy pan w Siedlisku-Bytomiu Odrzańskim. To z kolei z czasem przerodzi się w rodowe księstwo, ale to już zupełnie inna historia. W ogóle to ciekawa jest rodzina i wedle dość odważnej w założeniach legendy początek ich rodu wiąże się z czasami wybitnie minionymi i germańskim ludem Kwadów, wojujących ongiś z Rzymianami. Fascynujące.
KOŚCIÓŁ POD WEZWANIEM ŚW. ANTONIEGO PADEWSKIEGO
Wróćmy jednak do Lipinek. Schönaichowie ufundowali tu gotycki kościół, który de facto przetrwał do dziś. Wiadomo, po drodze przeszedł tradycyjną drogę czyli remonty, katastrofy, pożary, wojny, przebudowy i kolejne remonty. Wnętrza i dwa piętra empor wybitnie zdradzają jego długi ewangelicki staż. Średniowieczne fragmenty są jednak wciąż silne a świątynię bez obaw można nazwać jedną z najstarszych w szeroko rozumianej okolicy.

Tam też w XVI wieku wiele lat pastorem był Mikławš Jakubica, człek dość ważny dla dolnołużyczan, odpowiedzialny za pierwsze przetłumaczenie (zapewne częściowo czynione w samej wsi) Biblii Lutra na język łużycki. Dolnołużyczanie niegdyś o wiele liczniej zamieszkiwali dzisiejsze polsko-niemieckie pogranicze lecz wskutek wzmożonej germanizacji tak ich język jak i kultura mocno ucierpiały. Dlatego nie do przecenienia są historyczne walory kilkusetstronicowego rękopisu Jakubicy.

Z kolei na samym skraju przykościelnego cmentarza znajdziecie Pomnik poległych w I Wojnie Światowej, dowód na to, że i takich małych wsi wojny nie omijają kreśląc weń małe dramaty. Kilkunastu mężczyzn, starych i młodych, niczym Stach z „A jak poszedł król na wojnę” Marii Konopnickiej ruszyło no wojnę i już z niej nie wróciło. Niezwykle wymowne są też słowa umieszczone tam wiele lat później, wspominające tak dawnych jak i nowych, obecnych mieszkańców tych ziem: „Ku pamięci wszystkich, którzy mieli ojczyznę w Linderode. Pokój wszystkim, którzy znaleźli Ojczyznę w Lipinkach Łużyckich.”

Zresztą nie był to jedyny wojenny pomnik we wsi, drugi nawiązujący do francusko-pruskiej wojny 1870-71 stał przed kościołem, przy głównej drodze. Monument pozbawiony wojennych symboli stoi po dziś dzień będąc podstawą dla krzyża.
A nawiązując jeszcze do tych, „którzy odnaleźli w Lipinkach Ojczyznę” to w cieniu kościoła znajdziecie pomnik Pomnik Kresowiaków. Oni to w 1945 roku wygnani z Żabiniec czy Kretowców przybyli na nieznane sobie ziemie i w nowym domu rozpoczęli nowe życie.

BYŁO SOBIE DWORKÓW KILKA
Wróćmy jeszcze na chwilę do Schönaichów. Skoro swego czasu rozdawali karty w okolicy to musieli też mieć swoją siedzibę. A i owszem, jeszcze w XV wieku w centrum wsi wznieśli trzykondygnacyjną wieżę mieszkalną. Niestety nie dotrwała ona naszych czasów – znaczy się niby „dotrwała”. Otóż po zmianie właścicieli wieża została „wbudowana” w całkiem nową posiadłość. No i spoko, wnętrza dostosowano do nowej bryły, wszystko cacy. Przez kolejne stulecia właściciele zmieniali tak szybko jak szybko niecierpliwe kluby piłkarskie wymieniają trenerów. Po wojnie upaństwowiony budynek wciąż był zamieszkany. Aż w końcu przyszły lata 70. XX wieku i z jakiegoś powodu opuścili go lokatorzy a na ich miejsce nie pojawił się nikt nowy. Nikt też należycie dworkiem i otaczającym parkiem się nie zajął, doprowadzając go do stanu bardzo, bardzo złego. Zrujnowana a niegdyś naprawdę ładna budowla dziś kryje się pośród parku w centrum wsi (ni w żab nie mogliśmy trafić), i w owych ruinach znajdują się pewnie relikty wieży. Jeśli chcecie zobaczyć jak mogła ona oryginalnie wyglądać to niecałe 10km na północ od Żagania w Dzietrzychowicach znajdziecie podobną, i to w całkiem dobrym stanie.

Ale, ale. Jak donoszą media wygląda na to, że pojawia się nadzieja na lepsze jutro. Lipiński dworek za 180 tysięcy złotych został sprzedany a nowi właściciele z wielkim entuzjazmem opowiadają o planach odremontowania. Trzymam kciuki!
Nie udało się doń dostać z jednym dworkiem (przyjmijmy, że nazwę go Pierwszym) to ruszyliśmy ku następnemu. Bo wiedzieć musicie, że Lipinki w dworki były urodzajne. Nie wiem czy większa w tym zasługa dawnego podziału wsi na część Dolną, Górną i Środkową czy po prostu każdy większy ród chciał być „ważny” i mieć niezgorszą posiadłość. Choć zdaje się, że obie kwestie po prostu się łączyły.
No w każdym Drugi dworek, położony najbardziej na północ, już za torami na tzw. omen nomen Zatorzu znajdziecie bez problemu. Eklektyczny budynek na starych zdjęciach prezentuje się zjawiskowo i nawet dziś, już trochę zmęczony czasem musi robić wrażenie. Tyle tylko… że i tu nie poszło po naszej myśli, posiadłości pilnowały puszczone samopas psy, którym „trochę” nie podobało się, że ktoś krząta się w okolicy. 2:0 dla Lipinek.


Trzeci z dworków znajdował się w centrum wsi. Neorenesansowo/gotycki, na fotografiach pięknie się prezentujący, przechodził z rąk do rąk (m.in. do baronów Wackerbarth-Bomsdorff). Dziś jednak nie ma po nim śladu – nie licząc znajdującego się na cmentarzu nagrobka jednego z ostatnich właścicieli, Adolfa Brase. Co więcej mniej więcej w miejscu gdzie niegdyś dworek się znajdował dziś znajdziecie całkiem nowiutki skate park. Czas nie znosi próżni.

Nie dając za wygraną ruszyliśmy dalej i w końcu: sukces. Co więcej miejscowi pomogli i wskazali gdzie dokładnie iść. Co więcej okazało się, że czekał pałac a nie dworek.
Tuż przed mostkiem kolejowym należy skręcić w prawo ku pozostałościom folwarku… niekoniecznie należącego do pierwszych właścicieli majątku, rodziny von Blankensteinów. Mamy tu pokaźny budynek gospodarczy z żółtej, łużyckiej cegły, dość świeżą stodołę (bo z 1940 roku) no i barokowy dworek zamieszkały i całkiem zadbany – choć pozbawiony już detalu z epoki przez co zupełnie nie zwraca na siebie należytej uwagi. Jednak to dopiero w parku nieopodal znajdziecie najmłodszą z lipińskich posiadłości, pałacyk z 1860 roku. I z nim jednak czas nie obszedł się łagodnie.


Niewiele wiadomo o jego historii. Renesansową budowlę łączy się z rodziną Schlichtyngów i von Bomsdorffów, szczegółów się nie dokopałem. Nie poznamy zatem historii właścicieli, tak tych smutnych jak i radosnych. Nie dowiemy się dlaczego to tu naziści utworzono placówkę w ramach Landjahr, dość mocno nacechowaną ideologicznie szkółkę dla miastowej młodzieży III Rzeszy. I co mimo tego faktu uratowało pałac przed późniejszym zniszczeniem…

Dość zaniedbany, choć nie pozbawiony dawnego blasku budynek dziś znajduje się w rękach prywatnego właściciela, który powoli stara się przywrócić go do stanu użyteczności. To dobra wiadomość, choć kosztem remontu będzie najpewniej duże uproszczenie elewacji i dekoracji – co już widać po dachu. No, ale nie można mieć wszystkiego.

Wyszarpany kawałek historii wsi znajdujemy również na przystanku kolejowym czekając na powrotny pociąg do Żar (przez Lipinki kilka razy dziennie kursują PolREGIO i Koleje Dolnośląskie). Dziś w miejscu dawnego, niewielkiego dworca oraz magazynu zionie pustką – przetrwał tylko dom kolejarza, klasyczna czerwona cegła od razu zdradza jego proweniencję.

Z pewnością zostalibyśmy dłużej, ale pogoda po raz kolejny pokazała nam wtedy środkowy palec. Bo poszukiwania dawnego basenu, skrytego w lesie byłyby ciekawe, ale oberwanie chmury, które miało za chwilę nastąpić szybko wybiło nam ten pomysł z głowy.
Lipinki Łużyckie zaskoczyły nas. Chociaż nie, nie tyle co zaskoczyły a utwierdziły w przekonaniu, że nawet w takich niepozornych miejscach warto się zatrzymać i dać im chwilę na opowiedzenie swojej historii. Bo nie ma miejsc, które swych opowieści nie ma mają. Zawsze warto się w nie wsłuchać. Nawet jeśli są niepełne to kreślą szerszy obraz odwiedzanych miejsc…
piekna wies moja Rodzinna wspomienia ,wspomienia ,kiedy wracam jak co roku w to miejsce i widz napis LIPINKI LUZ to lezka w oku sie pojawia lza szczescia milosci i wspomienia.Dzis wracaja ze mna moje ukochane WNICZETA i jest to ich ukochane miejsce na ziemi .Dziekuje moim siostrom i Szwagrom ze morzemy tam byc ,jesc i wino z nimi pic., Danuta Kryszczuk -Kurpis.DZiekuje rowniez dziennikarzowi za piekne slowa oraz zdjecia ,czekam na wiecej,DZIEKUJE.
PolubieniePolubienie
piękna i nostalgiczny wycieczka.dzięki
PolubieniePolubienie
Mieszkańcem Lipinek stałem się od 2000 roku i choć przez pierwszych kilka lat trudno było mi się zaaklimatyzować, to teraz jest już to moje miejsce na ziemi. Mile poczytać miłe słowa o całkiem miłym miejscu. Historia naprawdę zerka tu z każdego miejsca, a już opowieści naszych miejscowych seniorów lub ich następców to prawdziwa skarbnica ciekawostek. Tak poza samą miejscowością, to co jest jeszcze wartością dodaną tego miejsca to okoliczna przyroda. Gratuluję pomysłu na wycieczkę i zapraszam kolejnych obieżyświatów.
PolubieniePolubienie
Spędziłem w Lipinkach moje „bezgrzeszne lata” jak nazwał ten dziecięcy okres Kornel Makuszyński. Przyjechałem jako 4 -letni brzdąc a wyjechałem już czternastoletni, mocno wyrośnięty chłopak. Zawdzięczam dużo Lipinkom i mieszkającym tam wówczas ludziom.
Miłość do przyrody, książek, ruchu na świeżym powietrzu i niezwykłe poczucie wolności.
Gra w piłkę nożną na boisku LZS-u przy „Bawełnie” ( dla niewtajemniczonych, dobrze wówczs presperująca fabryka tkanin), zimą, gra w hokeja na zamarzniętym stawie Serdyńskiego niedaleko kościoła. No i jeszcze cała masa dobrych, trochę napewno ubarwionych nostalgią ale jednak wspaniałych wspomnień. Podam Wam jeden przykład:
Było to pod koniec lat sześćdziesiątych. Za oknem zima, pełno śniegu, noc i nagle ktoś dobija się do drzwi. Mama wygląda przez okno i po chwili rozmowy zwraca się do mnie: zachorowało dziecko w Tyliczkach ( dla niewtajemniczonych najmniejsza wioska gminna zabita przysłowiowymi „dechami”) i muszę jechać, jeśli chcesz możesz pojechać ze mną (Ś.P. Mama była lekarzem w Ośrodku Zdrowia). I pojechaliśmy…. saniami. Wizyty u chorego dziecka nie pamiętam ale podróż saniami po kopnym śniegu pod rozgwieżdzonym pięknym niebem zapamiętałem do dziś. Byłem wtedy po prostu szczęsliwy:)
PolubieniePolubienie