Gdyby 10 lat temu ktoś powiedział mi, że Lofoty odwiedzę dopiero po takim kawale czasu to wyśmiałbym go. W końcu archipelag za kołem podbiegunowym był jednym z moich większych marzeń i rok w rok zabierałem się za ogarnianie podróży nań… I tak przez bitą dekadę! Nie potrafię wyjaśnić co mnie powstrzymywało, ale koniec końców lipiec tego roku przyniósł kres niesamowitemu głodowi, który narósł przez te lata.
Jak dobrze wiecie, na Lofoty to tak naprawdę nie warto lecieć i się zgrywam cały czas. No, ale jak się powiedziało A to trzeba i powiedzieć B 😉

Wyczaiwszy bilety z Gdańska do Bodø nie pozostawało mi nic innego jak kliknąć i zakupić, cena niecałe 300 złotych w dwie strony radowała duszę. Cena zaznaczyć trzeba niezbyt wysoka bo nie taszczyłem ze sobą tony szpeju, namiotu, śpiwora itede i zmieściłem się w dwóch mniejszych plecakach, mieszczących się w limitach biletu z opcją priority. A wszystko to przez lenistwo i chyba wygodnictwo jakie ostatnio we mnie narosło – postanowiłem nie korzystać z cudownego skandynawskiego dobrodziejstwa jakim jest Allemannsretten a miast tego zabukowałem cały tydzień w Vandrerhjemie w Ballstad. Za bezcen, 70 złotych za noc 🙂 Przyznacie, że jak na tamtejsze warunki to niewgórowana cena.

Wsiadłszy do samolotu czułem rozrywającą mnie ekscytację. Dwie godziny później rozrywał mnie za to… ból zęba spowodowany najpewniej skokiem ciśnienia podczas lotu. Nie polecam nikomu, ale przynajmniej wiedziałem, że po powrocie czeka mnie wizyta u dentysty. Po wylądowaniu jednak ból się ewakuował, byłem w Bodø a spełnienie marzeń było na wyciągnięcie ręki.
Bodø
Tylko coś nie grało. Znaczy się grało i nie. Sprawdziła się prognoza pogody, i to się chwali… szkoda tylko, że mówiła ona o strasznie niskich chmurach, deszczu i ogólnej lekkiej pizgawicy. Mimo to, mając kilka godzin do promu zrobiłem szybki obchód miasta celem zobaczenia co tam się na przestrzeni 4 lat zmieniło.
Pierwsze kroki skierowałem nad fjord, do skansenu. Spaceruję wzdłuż lotniska, z racji na pogodę niezwykle cichego, stacjonujące F-16 miały chyba wolne. Zresztą charakterystyczny ryk odpalanych silników jeszcze tylko kilka lat będzie towarzyszył odwiedzinom w Bodø, Norwegia przerzuca się bowiem na nowszy model F-35 a przygoda miasta jako bazy dla lotnictwa NATO dobiega końca.

Skansen leży tuż nad fjordem i roztacza się zeń kapitalny widok. Tak myślę w każdym razie bo kolejny raz jak tam byłem to widziałem tylko chmury i jakieś przebłyski. Jednak tę potęgę wdzierającego się w ląd morza i tak z łatwością da się wyczuć. W oczy rzuca się za to nowiutki budynek Muzeum Handlu, w którego wnętrzach znaleźć można jeden z 3 istniejących jeszcze statków jekt, jednomasztowych jednostek handlowych bardzo popularnych w zeszłych wiekach.

Na budynkach w centrum przybyło murali, szczególną uwagę przykuwa „Golden Eagle” autorstwa znanego skąd inąd DZIA z Belgii, piękny ptak zdobi ścianę jednego z budynków przy Hundholmen Plass.

Prom do Moskenes zaplanowany był na północ tak więc zatrzymuję się jeszcze na małą szamę i wieczorem kieruję w stronę portu i mariny. Niskie chmury ociężale wiszą nad horyzontem…

Morskie połączenie kontynentu z wyspami obsługuje Torghatten NORD z flotą promów o wdzięcznych nazwach zapożyczonych z mapy najbliższej okolicy Bodø. W zależności od dnia zmienia się grafik i prom, niezmienne za to są ceny, 227 koron dla pieszego oraz szereg opcji dla osób podróżujących autem – rozpiskę co, gdzie, kiedy i za ile znajdziecie pod tym linkiem. Mierzący niemal 100 metrów MF VÆRØY pojawia się punktualnie, chwilę za to trwa zanim całkiem sporo aut i kamperów zjedzie na ląd. W końcu jednak można ruszyć 4 litery, bilet kupuje się u gościa czekającego przy trapie, spisującego przy okazji – pewnie na potrzeby jakichś ankieto-badań rynku – narodowość pasażerów.
Miejsca jest bardzo dużo, bez skrępowania można się rozłożyć, położyć a i tak przestrzeni starczyć będzie dla każdego. Miałem nadzieję, że nie powtórzy się sytuacja z rejsu na Bornholm, kiedy… powiem bez ogródek rzygałem jak szalony 😀 I szczęściem obyło się bez podobnych przygód.

Port opuszczam po północy choć zupełnie tego nie widać. W sumie to nic nie widać, więc kładę się na krótką drzemkę mając nadzieję, że z czasem się wypogodzi… Swoją drogą nawet sobie nie wyobrażacie ile razy w głowie wizualizowałem sobie pierwsze spojrzenie na wyspy: wschód słońca, pełne morze i horyzont pełen coraz wyraźniejszych lofockich szczytów, piękna sprawa. Tymczasem skończyło się na tym, że… przespałem większość rejsu i dopiero komunikat o wejściu do przystani w Moskenes wyrwał mnie ze snu 😀 Choć i tak wiele nie straciłem bo mgły trzymały się dzielnie.
W każdym razie dotarłem! Byłem w miejscu, o którym marzyłem. Mało co widziałem, ale cieszyłem się bardzo. Niemal tak samo jak wszechobecne chichoczące mewy – zaprawdę, tak śmiejących się mew nigdzie spotkałem! Była 3 rano i zaczynała się wielka przygoda.
Moskenes

Moskenes jest niewielką wioską, w której swoją przygodę z Lofotami zaczyna większość podróżnych. Poznałem ją w wersji tak mglistej, jak i – spoiler – całkowicie słonecznej na pożegnanie. Choć nie ma tam wiele to i tak pierwsze spotkanie z domkami rorbu kryjącymi się we mgle dało mi kopa – zastanawiam sie teraz, czy tak silne miałem pozytywne nastawienie i nic nie było w stanie zepsuć mi humoru… czy też po prostu zawsze i wszędzie Norwegia podobać mi się będzie?

Była 3 rano, idealna pora na rozpoczęcie przygody z Lofotami 😉 Plan na pierwszy kontakt miałem jeden – niezależnie od pogody. Ruszyć na skraj wyspy do tamtejszej alfy i omegi, wioski Å, będącej tak ostatnią literą norweskiego alfabetu jak i miejscem gdzie zaczyna się międzynarodowa droga E10. Do przejścia 4 kilometry, ale czasu w brud więc nie było się co śpieszyć.


Co od razu rzuca się w oczy to całkowite współgranie ze sobą rybackich chat i otoczenia, harmonia idealna. Intensywna zieleń traw i drzew – których szczerze to zbyt wielu się jednak nie spodziewałem, shame on me – kontruje szarość wszechobecnych chmur, choć idzie się asfaltem to jest spoko. Mgła trzymała, ale nie trzeba było obawiać się aut, wszyscy spali i ruch był zerowy 🙂 Momenty jednak były i gduy pojedyncze skalne ściany wyrywały się chmurom to robiłem glośne „Ooo!” W takich warunkach mijam Sorvagen, które na dłużej odwiedzę jeszcze ostatniego dnia wyprawy.
Å i Lofoten
Å to ostatnia/pierwsza miejscowość wzdłuż drogi E10, najbardziej znana z Muzeum Sztokfisza. Ten symbol Lofotów, zwany przez miejscowych tørrfisk to nic innego jak suszony dorsz, niby nie solony przez człowieka, ale wisząc na stelażach poniewierany jest przez wiatr i solony przez matkę naturę morską wodą. Tak konserwowany zachowuje mnóstwo wartości odżywczych. Wszechobecne stelaże wiosną wypełniają się dziesiątkami tysięcy ryb, gdzie się nie spojrzy widać i czuć suszące się dorsze. Latem stelaże świecą już pustkami, ale i tak ich ilość daje wyobrażenie jak wielkie muszą być połowy.
Wioska spała i w spokoju można było zajrzeć w każdy zakamarek, choć Muzeum cóż było jeszcze zamknięte. Tym jednak co warto zrobić w okolicy jest spacer nad jezioro Ågvatnet urokliwie przytulone do zboczy okolicznych gór, które powoli zaczęły wyszarpywać się mgle. To też doskonałe miejsce na biwak czy nocleg, wzdłuż brzegu naliczyłem kilkanaście namiotów. Surowość otoczenia robiła wrażenie. Jak macie trochę czasu to można walnąć 2 godzinną rundkę wokół akwenu, a jeśli planujecie tam nocować to co najmniej dwa pagóry nadają się do wdrapania – Andstabben na który szlak prowadzi z Å oraz Tindstinden, na który dostaniecie się startując w Sorvagen. Na ten pierwszy jeszcze w fazie planowania chciałem się wgramolić, ale aura na miejscu skutecznie wybiła mi to z głowy.


Warto za to przejść się kawałek, na punkt widokowy nad samiuśkim morzem. Powiem wam, że chmurzaste warunki idealnie pasowały a ciągnące się wybrzeże jakoś tak z Hawajami się skojarzyło, co było dość abstrakcyjne bo nigdy mnie tam nie było.


Lofoty tymczasem zaczęły się budzić, ktoś wyprowadzał psa na spacer, jeszcze ktoś inny zaczął poranną przebieżkę. A ja skorzystałem z dobrodziejstw tego świata i kupiłem sobie drożdżówkę w dopiero co otwartym Jokerze 😀

Powróciwszy do Moskenes miałem dwie opcje: poczekać na autobus do Reine lub na własną rękę się tam dostać. A, że po drodze do pokonania jest tunel to spacer nie wchodził w grę. Tak też zacząłem polowanie na stopa… co potrwało chwilę, wszak ludzie dopiero co witali się z dniem i ruch był mizerny. Czekanie jednak przyniosło coś innego: niebo zaczęło puszczać i gdzieniegdzie przebijał się błękit. Najpewniej miałem rozdziawioną z zachwytu gębę kiedy starszy Norweg zatrzymał się i zaprosił do auta. Planowałem pokonać tylko tunel, ale jegomość „uparł” się by podwieźć mnie do samego miasteczka, nie kłóciłem się. A jak tylko zobaczyłem jeden z najbardziej znanych lofockich widoków to bylo po mnie…
Reine

Czy to najbardziej obfocone miejsce na Lofotach? Bardzo możliwe, ale też z ręką na sercu powiem, że nie dziwota. Pogoda jak na zawołanie zrobiła się klawa ponad miarę, porwane chmury kapitalnie tańczyły pośród postrzępionych szczytów, tak bardzo znanych mi z fotografii Olstinden czy Hammarskaftet. Niestety słynne Reinebringen tonęło jeszcze w chmurach, takich fest i nie było co marzyć by się tam drapać. Na szczyt prowadzą kamienne schody układane przez 3 ostatnie lata przez nepalskich szerpów, z pewnością pomoże to wielu osobom dotrzeć na samą górę, wszak uprzednio szlak często potrafił niemiło zaskoczyć trudnościami takimi jak błoto czy sypiące się kamienie.


Ja pozostałem jednak na dole i powoli wędrowałem uliczkami miasteczka. Bo powiem Wam, już widoki znad fiordu urywały głowę 😀 Na chodzenie po górach czas przyjdzie później. I przede wszystkim: po wyspaniu się! Jak na dotychczasowe standardy Reine zdawało się być istną metropolią, na codzień mieszka tam 300 osób, ale latem liczba ta znacząco się zwiększa. Rozciągnięta na półwyspie wioska (a nie wiem w końcu jak ją zakwalifikować – wioska to bardziej niż miasteczko, prawda?!) dramatycznie wpisywała się górzysty krajobraz a chmury dawały kapitalny pokaz. Spacerować można tak uliczkami jak i alejkami pomiędzy numerowanymi stelażami na dorsze, których bliskość upatrzył sobie znany u nas kwiat, wierzbówka kieprzyca – całkiem sporo jej na północy 🙂




Będąc już w cywylizacji, chłonąc widoki skusiłem się na odwiedzenie miejscowego COOPa celem zakupu piwa, coby kontemplacja widoków przyjemniejszą była. W Norwegii nie jest to jednak przyjemność najtańsza (28 koron co najmniej), no ale kto biednemu zabroni bogato żyć? 😉

Reinefjorden nad którym leży wioska poprzecinany jest mostami łączącymi niezwykle klimatyczne wysepki bez których panorama okolicy jest niepełna, szczególnie polecam Sakrisøy z żółtymi rorbu oraz Hamnøy, znad której rozciąga się jeden z najbardziej znanych lofockich obrazków (na który musicie poczekać do ostatniego wpisu z wysp, kiedy to udało mi się go ustrzelić :)).

Pora jednak było ruszać dalej, priorytetem było dostanie się do Ballstad, rozłożenie tobołów, wszamanie kolacji i odsapnięcie, w końcu nie spałem od ponad 35 godzin…
Ballstad jakkolwiek jest ważnym punktem na mapie Lofotów to cierpi na przypadłość „nie leżenia wzdłuż drogi E10”, przez co dojazd tam jest bardziej skomplikowany niż do większości miasteczek i wiosek. Z Reine trzeba podjechać do Leknes a tam przesiąść się na kolejny autobus – o zawiłości cen na Lofotach pisałem w poprzednim poście, dlatego wybierając jazdę autobusem sprawdzajcie czasy na przesiadki. Sama jazda jest wielce przyjemna, każda chwila daje nam do zrozumienia dlaczego E10 zostało jedną z narodowych tras turystycznych Norwegii, widoki przednie, można by tak jechać i jechać. W Leknes jestem po godzinie jazdy, na przesiadkę mam pół godziny tak więc szybko robię zakupy: makaron, sos pomidorowy, warzywa i już byłem gotowy na wieczór!



Na miejscu jestem po kolejnych 30 minutach jazdy. Ballstad wita mnie skrzekiem mew, zapachem ryb, widokiem kontynentalnej Norwegii daleko na horyzoncie! Przygoda zaczynała się na serio…

Jak patrzy się na takie zdjęcia, to człowiek natychmiast chce się pakować i wyruszać w podróż 🙂 Pozdrawiamy!
PolubieniePolubienie
Dzięki! To bardzo dobra reakcja jest 😉
PolubieniePolubienie
Piękna realizacja marzeń 🙂 świetnie to opisujesz i oddajesz klimat. Norwegię odwiedziłam kilka razy i ciągle wracam po więcej. Lofoty z Tobą choć wirtualnie – to była przyjemność 🙂
PolubieniePolubienie