Z Ballstad, małym rybackim miasteczkiem, które przez 5 następnych dni miało być moją bazą wypadową na wyspę Vestvågøy polubiłem się niemal natychmiast. Wystarczyło, że wysiadłem z autobusu a moim oczom ukazał się piorunujący widok, z jednej strony kutry opuszczające port i daleka kontynentalna Norwegia na horyzoncie, z drugiej strzeliste ściany najbliższych gór sprawiających, że człowiek czuł się mały. W takich okolicznościach przyrody takie uczucie jednak zupełnie nie przeszkadzało 🙂

Vestvågøy to druga największa wyspa Lofotów i nie bez przesady można nazwać ją rolniczym centrum archipelagu, szerokie doliny pełne farm rozciągają się pomiędzy dramatycznie urokliwymi szczytami, to chyba też jedyna wyspa gdzie wszechobecny zapach ryb ma silną konkurencję w postaci obornika i innych rolniczych woni 😉

Ballstad jednak twardo staje po stronie ryb i to wokół nich toczy się życie w miasteczku. Moim pierwszym celem tam było odnaleźć swój Vandrerhjem, w końcu zrzucić z pleców plecak i upichcić kolację! Choć miasteczko nie jest duże to warto a nawet trzeba zachować czujność gdzie chce się wysiąść z autobusu – zatrzymując się w centrum auto robi sobie krótką przerwę i można pomyśleć, że to koniec kursu… nic z tych rzeczy, do ostatniego przystanku jest jeszcze kawałek. Kwestia zakończenia jazdy w centrum (ustalmy, że centrum znajduje się tam gdzie JOKER) jest ważna – Ballstad w dużej mierze położone jest na wyspie a dalej „sympatycznie” rozciągnięte wzdłuż długiej zatoczki, także centrum z ostatnim przystankiem dzieli niemal 4 kilometry(!)… Tak było w przypadku np. mojego noclegu, który był na wyciągnięcie ręki a jakoby go nie było:

Tak więc, gdybym wysiadł wtedy w centrum to miałbym do przejścia jeszcze kaaaawał, na szczęście rozeznałem się co i jak i wysiadłem niemal pod swoimi drzwiami. Ballstad Vandrerhjem Hostel to sympatyczny zestaw kolorowych rorbu (nie pomylicie z niczym innym) położonych na skraju wspomnianej zatoki, recepcja przeto znajduje się nie w rybackiej chacie a na ulicy Kræmmervikveien i po znaku Hostelling International ją poznacie. Moja chatka jak się okazało była chwilowo pusta, ale wieczorem miało się już to zmienić, barwna międzynarodowa ekipa towarzyszyć mi będzie przez kolejne dni.

Po najlepszym spaghetti jakie można wyobrazić sobie po 35 godzinach bez snu ruszyłem jeszcze na mały spacer by rzucić okiem co w porcie piszczy. Rybacki charakter miasteczka widoczny jest na każdym kroku, już vis a vis mojego rorbu znajdowała się miejscowa stocznia, chyba najbardziej znany miejscowy budynek. A cóż w nim takiego niezwykłego? Otóż na jego ścianach wymalowano jeden z największych na świecie murali, do niedawna ponoć największy. Oszczędny w formie, podobał mi się. Ballstadzkie kutry to już konkretne łajby, nie dziwi zatem mnogość mniejszych i większych magazynów na ryby i tran – ba, słynny tran Mollers posiada tam spory skład. Tym jednak co najbardziej mnie zachwycało były okoliczne góry! Zielone, poszarpane. czekające na bliższe spotkanie.



Po powrocie postanowiłem na chwilę się zdrzemnąć…
I tak też obudziłem jest dopiero o 8 rano dnia następnego 😀 Widać bardzo tego snu potrzebowałem. Rorbu pełne było nowych twarzy. Pokój obok zajęli bracia ze Szwajcarii, młoda Hiszpanka ze swoją dziewczyną z Norwegii oraz jej matką dołączyły do mojego, piętro zajęły dwie Greczynki przemierzające całą Skandynawię. Jak tylko wystawiłem głowę przez okno mina mi zrzedła, mgła była gęsta niczym… no coś bardzo gęstego 😛 Plany na ten dzień były ambitne, ale pogoda z początku postanowiła je zasabotować. Coż zatem pozostawalo, zimne piwko integracyjne poszło w ruch.
GRAVFJELLET & OKSAHUE
Aura wybitnie się nie poprawiała, ale w końcu postanowiłem ruszyć w land. A nuż jakoś, coś się wydarzy. Cała okolica spowita była niskim chmurami, jednak postawiłem wszystko na jedną kartę i wybrałem dwa niskie pagóry nieopodal, niewysokie i niezbyt strome – wybitnie nic nie powinno się wydarzyć, a jakby co to wycof nikomu krzywdy też nie zrobił. Dość mało charakterystyczne pagórki wznoszą się ponad Ballstad a szlak na nie zaczyna się obok boiska piłkarskiego, orlika się znaczy. Znajdziecie je z 200-300 metrów na zachód od skrzyżowania i zakrętu do centrum. Początek szlaku dobrze kryje się w krzaczorach, ale zaraz za nimi ścieżka jest widoczna i dość wydeptana.

Droga na szczyty nie jest ciężka, wyraźnie widać gdzie trzeba iść, pod koniec dopiero trzeba się skupić na wilgotnych dość głazach. Znaczy się ja idę „skupienie full mode” a tu obok nagle pojawiają się dwa dzieciaki wbiegają, zbiegają, pozamiatane jakby to było wyjście po bułki 😛 Wyższy ze szczytów ma całe 137 metrów wysokości, lecz w pogodne dni oferuje kapitalne widoki na wschodnią część Vestvågøy w tym Guratinden i Breidtinden. No niestety nie miałem tego szczęścia i najlepsze co mogłem dostrzec to brzegi Buksnesfjordu. Dobre i to. Co jednak jest niezaprzeczalnym plusem obu pagórów? Jagody, tony jagód! Powrót baaardzo się przeciągnął, ale zrozumcie – gdy pojawiają się te niepozorne owoce to tracę rozum i pałaszuję wszystko co w zasięgu wzroku złapię 😉




A tak poza tym to wybiła TA GODZINA. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki niebo pękło, chmury się rozstąpiły a mym oczom ukazał się błękit, tak bardzo wytęskniony 😀 I przez następny tydzień nic już się w tej materii nie zmienilo – to zawstydzające dla legendarnej lofockiej niepogody, ale czekały mnie dni ze słońcem i tylko słońcem.

BALLSTADHEIA
Nie wiem czy uważacie podobnie, ale czas zaraz przed i po burzy/niepogodzie to dla mnie jeden z najbardziej intenstywnych i ciekawych momentów jak mozna sobie wymarzyć. Światło, które towarzyszy tym wszystkim podartym chmurom szalejącym na niebie jest kapitalne, tak też było i w tym przypadku. Widoki, które dotąd oglądałem w mroku i chmurach zyskiwaly nowy wymiar, Matka Natura mocno zacząła bawić się pokrętłami kontrastu i nasycenia koloru. No co ja wam będę mówił, jestem widokoholikiem i byłem zachwycony 🙂


Nie potrzebowalem wielu chwil na pomyślunek by dojść do wniosku, że w takiej aurze najlepszym wyjściem będzie wdrapanie się na Ballstaheie, rozległy płaskowyż ciągnący się 300 metrów ponad miastem. Dostać się tam można się w dwójnasób: albo krótkim i ostrym podejściem prosto z Ballstad, albo dłuższym wzdłuż morza… i koniec końców równie ostrym 😀 Wybrałem bramkę numer 2. Najpierw jednak trzeba było upichcić obiadek.
Na szlak wyruszyłem po 18.00, jakżeż dobrą była świadomość tego, że nie trzeba martwić się o zachód słońca – w lipcu noce wciąż są jasne i „problem Morskiego Oka” nie występuje 😉
Pierwsze metry to jeszcze Ballstad, można podejrzeć jak tam wyglądają nowoczesne rorbu skrojone raczej głównie pod turystów. Potem krótki szutrowy kawałek, mija się stelaże na dorsze i zaczyna się właściwy szlak. Wydeptana ścieżka wije się wśród większych głazów. Z każdym krokiem trawy pod butami coraz mniej, kamieni za to przybywa. Kulminacją tego stanu rzeczy jest wielgaśne rumowisko skalne ciągnące się przez kilkaset kolejnych metrów. Największy z nim problem zwał się: norweskie znakowanie szlaku. Bardzo często skandynawowie ograniczają się do ustawiania kopczyków mówiących o przebiegu szlaku i tak też jest tym razem – tyle tylko, że w wielkiej zbieraninie małych kamieni i całkiem sporych głazów takie kopczyki po prostu ginęły.




Powoli zyskuje się wysokość, szkierowe wysepki zostają w dole, na horyzoncie wyłania Flakstadoya, słońce jednak tak mocno świeci, że przysłowiowego „uja widać”. Znaczy się widać, ale same kontury. Też fajnie.
Rumowisko zostaje za nami a ścieżynka robi się wąska jak talia osy. I dość żwawo zyskuje się wysokość. Na głazach pojawia się czerwona litera T, alternatywny sposob znakowania szlaku. Sama wspinaczka z początku niepozorna okazuje się dość wymagająca. Mozolne podejście jest dłuuuugie i na szczęście kręte – gdyby tak szlak prowadził prosto to można by paść, a tak można było co zakręt stawać „celem fotografowania” 😉




Po 300 metrach forsownego podejścia osiąga się wymarzoną przełęcz, z której widok dość mocno urywa 4 litery: Flakstadøya i Moskenesøya są na wyciągnięcie ręki a na horyzoncie można też zauważyć samotną Værøyę w towarzystwie charakterystycznej Mosken. Co więcej, wystrczyło się obrócić by zacząć podziwiać wschodnią część Lofotów.



Dochodziła 21 a słońce jeszcze wesoło wędrowało po niebie, już niedługo jednak miało schować się za okolicznymi pagórami. Było piknie i cudnie a ja zrobiłem najgorszą rzecz jaką mogłem. Chyba tak bardzo zachwyciłem się widokami, że osiadłem na laurach uznając, że to mi wystarczy i nie trzeba wybitnie nigdzie dalej iść, bo i tak nic tego nie przebije. A przecież to wierutna bzdura, bo Nonstinden czy Munkan oddalone były o 500 i 1000 metrów… Nie ma słów w języku entów dla takiego zaniedbania 😉 No, ale sami przyznajcie, że widoki zacne.







Zaskoczony byłem faktem, że prócz mnie nikogo na płaskowyżu nie było. Pustki. Nie licząc owiec, które pojawiały się na każdym odwiedzonym przrze mnie pagórze 😀
Zejście do Ballstad jest strome, bardzo. Tak z 250-300 metrów wysokości na 600 metrów szlaku, przy niesprzyjającej aurze – deszcz czy lód – bardzo nie polecam. Po drodze spotkania z kolejnymi owieczkami. Na dole jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, że mogłem z tego treku wycisnąć dużo więcej. I chyba dobrze bo bym sobie to potem wypominał a tak dopiero po powrocie to do mnie dotarło 😀
W rorbu byłem przed północą, do pójścia spać było jednak daleko. Na stole wino, różne miejscowe sery, stek z wieloryba – kurde, czy jestem hipkrytą bo zjadłem go z apetytem a wkurzam się na coroczną rzeź na Wyspach Owczych? Chyba tak. Wspólnie rozkminiamy, że jestem ponoć podobny do X-menowego Wolverine’a i tak też (albo Hju Dżakman) do końca bytności w Ballstad będę nazywany 😛 Nie wiadomo kiedy mijają kolejne minuty, za oknem przecież robi się trochę tylko ciemniej. Po godzinie drugiej jednak pora lulu, ale rzut oka jak taka godzina wygląda latem za kołem podbiegunowym robi wrażenie, wciąż było jasno!

PODSUMOWUJĄC:
- Tego dnia zrobiłem dwie niewielkie pętle.
- Pierwsza na Oksahue i Gravfjellet liczy sobie niespełna 2 kilometry i w najwyższym miejscu osiąga 137 mnpm. Godzinka starczy.
- Trek na Ballstadheia to 6 kilometrowa pętla, która powinna zająć wam koło 3 godzin, przy czym okoliczności przyrody sprawiają, że na focenie zleci wam co najmniej kolejna godzina. Polecam wam jednak przedłużenie wędrówki o szczyty Nonstinden (459 mnpm) i Munkan (493 mnpm).
- Wędrowanie po Vestvågøy łatwiejsze jest z dobrą mapą. Papierowo polecam tę wydawnictwa Nordeca – choć tylko w skali 1:50000 to i tak nie jest najgorzej. Zdecydowanie bardziej jednak polecam strone ut.no z bardzo dokładną mapą trekingową calutkiej Norwegii – a jeśli nie ufacie tego typu aplikacjom w terenie to polecam wydrukować kilka arkuszy w oparciu o mapy ze strony.
Super! A najbardziej podoba mi się to, że nie ma przymusu żeby wcześnie iść spać/wcześnie wstawać. Btw tyko jednak trochę szloda zachodów słońca….
PolubieniePolubienie
Tak! Te dlugasne dni są niesamowite i kiedy wracałem to noce już zaczynały nabierać kolorów zachodu słońca… tyle no, trzebaby długo czekać by sobie to pooglądać 😂
PolubieniePolubienie