Letnie i pochmurne ostatki w Tatrach

Kiedy rok temu, tuż po urodzinach zafundowałem sobie marsz nad Morskie Oko obiecywałem sobie, że będzie to pierwszy z wielu wypadów w Tatry. Po 9 miesiącach od tamtego spaceru okazało, że nasze najwyższe góry odwiedziłem w międzyczasie dokładnie… zero razy! Dlatego też by zeszłoroczne postanowienie przekuć w końcu w czyn końcówkę tegorocznych wakacji, dwukrotnie choć dość spontanicznie spędziłem na generalnie znanych, ale i satysfakcjonujących trasach.

Scenariusz powtórzył się dwukrotnie. Piątek, godzina popołudniowa. Po całym tygodniu dość intensywnej pracy zastanawiałem się jak w weekend zregenerować siły. Im dłużej myślałem tym bardziej umacniałem się w przekonaniu, że najlepszym odpoczynkiem będzie wyjazd, najpierw szybkie lustrowanie sudeckich możliwości by koniec końców o 23 siedzieć już w pociągu TLK jadącym do Krakowa, skąd dalej do Zakopanego prółem już Szwagropolem 🙂 W taki oto sposób zazwyczaj odpoczywam, znacie to? 😉

Nie będę ukrywał, że jestem tatrzańskim neofitą, na palcach jednej ręki można wyliczyć moje wizyty tam. Dlatego też, kiedy tak do głowy przychodziły mi śmiałe idee „hur dur w Tatry” to świadomość nieogarnięcia podstaw hamowała zapędy wyjścia w rejony piękne choć trudne. Pozostawało wybrać trasy, nie wymagające a dające dobre przetarcie przed kolejnymi wizytami, na które daję słowo (!) już tak  długo czekać nie trzeba będzie.

TERCET NIEKONIECZNIE EGZOTYCZNY

grzes rakon wolowiec
Mapka skrótowa, bez odcinka Doliną Chochołowską.

Nie zastanawiając się długo na pierwszy cel obrałem klasyczny do bólu, ale idealny na rozruch szlak od Doliny Chochołowskiej po Wołowiec. Pogoda tego dnia, mimo prognoz okazała się dość podła, deszcz nie padał, ale niskie chmury przez prawie cały dzień złowieszczo wisiały nad szczytami (w porównaniu do kolejnej eskapady były to jednak warunki nadzwyczaj komfortowe!). Oczywiście jako wybitny taktyk, na samym starcie przygody przeliczyłem się w obliczeniu czasu jaki jest potrzebny na przejście całej trasy, nie uwzględniając ponad godziny przejścia na Polanę Chochołowską.

DSCF2212.JPG
O, ostatni moment kiedy szczyty nie byłby jeszcze schowane w chmurach…

Tak tak, dopiero kiedy jednym z pierwszych busików podjechałem pod parking przy Dolinie zorientowałem się, że Polana oraz Schronisko to jeszcze wuchta marszu 😀 Jako typowy Janusz ruszyłem  z kopyta, pogoda z ranka dawała jeszcze nadzieje na całkiem klawe warunki popołudniu. Marszrutki spod dworca w Zakopanem jeżdżą często, są tanie i dojeżdżają niemal do wszystkich najważniejszych miejsc wokół miasta. Spod Doliny ostatnie wracają po godzinie 20 dlatego miałem calutki dzień na eksplorację najbliższych okolic.

DSCF2218.JPG
Droga wzdłuż Siwej Wody jest urokliwa.

Szlak który mnie interesował, czyli Grześ-Rakoń-Wołowiec zaczyna się nieopodal schroniska na Polanie Chochołowskiej. Dotarcie tam tam to kwestia – jak już wspominałem – około godziny marszu wzdłuż Siwej Wody, wartko płynącej pośród szarych skał. Widoki miłe oku jednak to dla czegoś innego tam przyjechałem, skąd też ciągła petarda do przodu.

DSCF2228
Wielkie Turnie Chochołowskie

Kiedy po godzinie otwiera się szeroka polana,  po lewej cień rzucać zaczyna Kominiarski Wierch a wzdłuż drogi pojawiają się wiekowe chaty dociera do mnie, że faktyczny start tuż tuż. Szczyty, które zaatakuję walczą o to by nie schować się w chmurach.

DSCF2348
Wapienne skały Kominiarskigo Wierchu rzucają się w oczy

Podążając za dymem, oraz gwarem rozmów docieram przed bramy kamiennego schroniska. Na chwilę robię postój, gorąca kawa + przygotowane uprzednio kanapki otrzymują od moich kiszek głośny aplauz.

Lustruję pogodę i nie zanosi się na tragedię – na super widoczność też, no ale nic, idziemy! Długa część żółtego szlaku przecina las, podmokły jeszcze po wcześniejszych deszczach. Mozolny marsz pod górkę po kamienistej ścieżynce trwa niespełna godzinę.

Zostawiamy za sobą górną linię lasu, przed nami otwiera się szeroka panorama Tatr, nie zmącona żadnymi przeszkadzajkami.

DSCF2251
Hop, i otwiera się przestrzeń.

Długi Upłaz pomiędzy Grzesiem w stronę Rakonia mamy jak na dłoni, przy całej szarości chmur zieleń pokrywająca szczyty zdaje się być żywsza niż normalnie. Gdzieniegdzie trawy zaczęły już pokrywać się rdzą,  generalnie jednak królowały jeszcze kolory lata.

DSCF2256
Łagodna grań na Rakoń bardziej ostre podejście na Wołowiec.

Na Grzesia docieram niepostrzeżenie. Na szczycie tłum, od sióstr zakonnych po grupę dzieciaków o zapale godnym pozazdroszczenia. Panorama kapitalna, od Słowackiej części gór po dalekie Polskie szczyty. Ścieżka na Rakoń rozciąga się na łagodnej grani, prócz długości jednak nie powinna przysporzyć problemu.

DSCF2265
A na Grzesiu tłum niemały heja ho, heja ho!

Wzdłuż kosówki i znaków granicznych ruszam na drugi za szczytów. Za plecami rozciąga się Chochołowska Polana, widać, że niemało człowiek się już wspiął.

DSCF2267.jpg
Na Rakoń marsz!

Mimo wielkiego zachmurzenia jest gorąco i tylko silniejsze podmuchy wiatru od czasu do czasu przypominały, że to już koniec sierpnia. Odcinek na Rakonia choć długi jest dość łagodny, z każdym krokiem jednak okolice robią się bardziej dramatyczne – spoglądając na Wołowiec większą uwagę przykuwają poszarpane Rohacze oraz pozostałe Słowackie szczyty.

Polanka with the view.
Rohacze wyściubiają nos.

Powyżej Rakonia wiatr przybiera na sile, lekko zaczyna zacinać deszcz – widoczność pozostaje jednak spoko, dlatego bez większej przerwy idę dalej. I uświadamiam sobie jedno, za chwilę wlezę na swojego pierwszego POLSKIEGO DWUTYSIĘCZNIKA! Tak, poza granicami to już 3000mnpm mam za sobą a w Polsce jeszcze wiele do nadrobienia zostało.

DSCF2293
Ten moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że zaraz wejdziesz na Polskie 2 tysiaki.
DSCF2287
Początek podejścia na Wołowiec jest lajtowy.

Rohacze robią na mnie takie wrażenie, że większość podejścia na Wołowiec skupiam się właśnie na nich oraz Słowackiej stronie – kiedyś przyjdzie na nie kolej. Wiatr wzmaga się bardzo, na kamienistym sypkim podejściu trzeba mieć się  na baczności. Nie trwa jednak długo jak osiągam szczyt, tablica upewnia, że staję na Wołowcu, wchodzę w takim momencie, że przez parę minut mam go tylko dla siebie, pustki.

Na Wołowcu pusto.
Kręta droga na Rohacze.

Kiedy tak patrzę na mikroskopijne punkciki przesuwające się po Rohaczach dochodzi do mnie, że długa droga jeszcze przede mną i wiele tatrzańskich dni minie nim zaatakuję bardziej eksponowane ich partie.

Na drogę powrotną wybieram Wyżnią Dolinę Chochołowską. Był to strzał w dziesiątkę, nie dość że cała dolina wyciągnięta (jeszcze bardziej niż wszystko zobaczone wcześniej) żywcem z Gry o Tron to i zaraz po wejściu nań niebo się zlitowało i pozwoliło słońcu na mały spektakl.

DSCF2335
Wyżnia Dolina Chochołowska i tona jagód po drodze.

Opromieniony Wołowiec oraz kocioł ku Kończystemu Wierchowi robiły robotę. Wzdłuż ścieżki pełno jagód, widziałem że niektórzy mieli niemały problem by ujść metr bez rzucania się na małe krzewy. Zejście skąpaną w słońcu zieloną doliną potrafiłoby pozytywnie nastroić nawet największego ponuraka.

DSCF2341
Po całym dniu z chmurami nawet krótka chwila ze słońcem daje powera.

Zielony szlak prowadzi nas wprost na Polanę Chochołowską skąd możemy raz jeszcze rzucić okiem na wapienne skały Kominiarskiego Wierchu, zamkniętego dla turystyki w celu ochrony unikalnej flory i fauny, szanuję!

Kiedy jestem już w Zakopanem, wygodnie siedzę w pociągu z nieba zaczyna padać deszcz a potem grad. W takich warunkach na szlaku nigdy bym nie chciał się znaleźć…

CZERWONE WIERCHY

czerwone wierchy
Mapka-skrótówka.

Kiedy dwa tygodnie później ubzdurałem sobie, że wejdę na rdzewiejące już powoli Czerwone Wierchy, prognozy były dość dobre, jedynie zapowiadany silny wiatr mógł niepokoić. Jak się jednak okazało nad samiuśkimi górami uformował się potężny wał fenowy, który niestety przez cały dzień (i następny i kolejny) trwał nad całą Główną Granią Tatr. No, ale wymyśliłem sobie Czerwone Wierchy to i na nie polazłem, licząc jednak, że chmury i wiatr sobie pójdą… głupi ja. Po kolei jednak.

Klasyczna nocna mordęga Leszno-Zakopane zaczyna się o 23 i kończy przy dworcu PKP około godziny 9. Co ciekawe po takiej przejażdżce nie czuję zmęczenia, to przychodzi dopiero w pociągu powrotnym.

Na Czerwone Wierchy wejść można z z kilku stron, sam wybrałem opcję ataku z Doliny Kościeliskiej.  Czerwony szlak stamtąd ponoć – w porównaniu z alternatywami – nie jest tak porywający, ale nie chciałem szału. Cała dolina kąpała się w słońcu, które dawało ułudę tego, że wyżej będzie podobnie.

DSCF2395
Idziemy!
DSCF2404a.JPG
Na piecu grzało!

Rzeczywiście, przez dłuższy fragment podejścia było klawo, niemalże do Pieca można było iść bez kurtki, czapki/czegokolwiek chroniącego przed wiatrem. A i widoczność była naprawdę dobra, Kominiarski Wierch prezentował się znakomicie. Wystarczyło jednak tylko odwrócić wzrok i spojrzeć w kierunku Giewontu oraz Wierchów by wyczuć zgoła odmienne warunki panujące w okolicach 2000 metrów. Inna rzecz, że potrzebowałem chwili by zorientować się, że w ogóle patrzę na Giewont!

DSCF2403
Giewoncior z innej perspektywy

Wiatr zaczyna coraz bardziej chulać, zatrzymując się na Chudej Turnii czuć już co może czaić się w chmurach spowijających wyższe partie. Para idąca od Ciemniaka ostrzega, że na Wierchach cytuję „pizga złem” i każdy niech się zastanowi nad dalszą drogą. Cóż, na mnie i resztę odpoczywających na Turnii zadziałało to jak płachta na byka i ruszyliśmy dalej.

DSCF2418.JPG
No to tego, tam idziem!
DSCF2430.JPG
Droga do nieba

Ostatnie spojrzenie na doliny i ruszam w chmury, Ciemniaka nie widać.  Z każdym metrem mgła gęstnieje, wiatr się nasila – szczęściem na szlaku dość spory ruch i nie traci się oczu nikogo przed i za sobą… I tak w sumie do Małołąckiej Przełęczy! całe Wierchy skryte w mgle i przeraźliwie silnym wietrze.

DSCF2435.JPG
Ciemniak na Ciemniaku

Ciemniaka osiągam prawie nie zdając sobie z tego sprawy, Krzesanica dała się poznać po masie małych kopców i tak ledwo widocznych. Najwyższy do tej pory szczyt zapamiętam głównie jako białą plamę 😉 Widoki wokół zapewne imponujące… cóż jest powód by powrócić 😉

DSCF2437
Kopczyki na Krzesanicy pozwoliły określić gdzie się dotarło 😛

Co ciekawe jednak uśmiech nie schodził mi z twarzy (jakaś reakcja obronna na hardkorowe warunki?) a i większość mijanych osób serdecznie pozdrawiała i na pozdrowienia odpowiadała – to chyba ważne by w warunkach nieludzkich spotkać się z serdecznością, od razu poprawia to nastrój.

Zdjęcie1625
Jest dobrze.

Po kolejnych minutach na „Białych Wierchach” zaczyna się zejście na Małołącką Przełęcz, wiatr lekko traci na sile. Za skałkami można zrobić piknik chowając się przed podmuchami. Co i rusz słuchać schodzących z Małołączniaka, klątwa płynie potokiem, humory jednak dopisują.

Pierwszy raz od dobrej godziny niebu puszczają szwy i na horyzoncie pojawiają się jakiekolwiek kształty. Gdzieś tam nawet widać Giewont, z drugiej strony Słowackie szczyty na chwilę się pojawiają. A potem wracają chmury.

Kopa Kondracka wita takim samym mglistym krajobrazem jak pozostałe dwutysięczniki. Wieje, że huk, wydaje się że do końca dnia lepiej nie będzie to i ruszam w dół.

DSCF2445.JPG
Elo, jest fajnie 🙂

I co? Wystarczyło zejść 100 metrów by trafić do innego świata, Wierchy pozostawały w chmurach, ciemnych, nieprzyjemnych, pokazujących ‚fakena’ wszystkim doń idącym, poniżej jednak otwierały się perspektywy, przynajmniej powrót i kręcenie się wokół Giewontu dawało szanse na zapamiętanie czegokolwiek z trasy 😉

DSCF2458.JPG
Ten tego, tyle widziałem Czerwonych Wierchów 😉
DSCF2447
W stronę Giewontu.

Idąc na Wyżnią Kondracką Przełęcz zastanawiam się czy jednak na Świętą Górę Ceprów nie wejść. Im bliżej jednak tym wyraźniej widać dłuuugą kolejkę na szczyt, zatem dzięki postoję!

DSCF2480.jpg
Siema Giewoncie, ale następnym razem!

Z trochę tęsknym wzrokiem ruszam w dół. W stronę Wielkiej Doliny Małołąckiej mijam multum kapitalnych skał, Wielka Turnia, Siodło robią wrażenie. Trzeba jednak uważać, bo ‚wyszlifowane’ kamienie są niezwykle śliskie i łatwo załapać glebę.

DSCF2491.JPG

Niebo na powrót przybiera błękitną barwę, nad Wierchami dalej kotłują się chmury, ale z dołu widoki i tak są fajowe. Ba, są kapitalne. Wielka Dolina Małołącka okazuje się być prze-mega-zajefajnym miejscem.

DSCF2495
Wielka Dolina Małołącka

Mały i główny Giewont, Siodło skąpane w słońcu z jednej strony, zacieniona Kopa Kondracka oraz schowane w chmurach Wielka i Pośrednia Turnia – wszystko to widziane z dołu robi kapitalne wrażenie. Piknik tam to czysta przyjemność.

DSCF2498
Za Przysłopem Miętusi takie widoki.

Dalszy marsz Ścieżką nad Reglami mija szybko, pięknie widać stamtąd wzgórza, które wcześniej trzeba było pokonać w drodze na Wierchy… nad którymi wciąż wiszą chmury.

DSCF2504
Wierchy wciąż w chmurach.

Powolutku mijam Przysłop Miętusi skąd już żabi skok do Cudakowej Polany a stamtąd krok na parking w Kirach gdzie pętla Czerwonych Wierchów dobiega końca 🙂

Był to drugi klasyczny zachodnio-tatrzański szlak w ciągu dwóch tygodni, widoczność zerowa, ale wrażenia i zadowolenie nieporównywalnie wysokie. Co będzie jak wybiorę się tam i zobaczę, gdzie w ogóle byłem? 😀 I daję słowo, tym razem Tatry nie będą musiały tak długo czekać!

 

 

2 myśli na temat “Letnie i pochmurne ostatki w Tatrach

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.