Na początku była idea: krokusy w Chochołowskiej. Szybko jednak przyszło opamiętanie i refleksja: kurza twarz, pół Polski pewnie się tam pojawi, wymyślamy coś innego. I tak w przeciągu naprawdę kilku chwil krok po kroku zastępczy pomysł małego wypadu na Różankę w Górach Ołowianych przeistoczył się w wypad z noclegiem w PTTK Szwajcarka zakończony wejściem na Skalnik i dużo więcej 🙂
DZIEŃ PIERWSZY
Jak wszyscy wiedzą, na Polanie Chochołowskiej w ten weekend pojawiło się przeszło 60 tysięcy turystów! Nasza alternatywna destynacja mogła pochwalić się tłumami zdecydowanie mniejszymi, że wspomnę całe 10 osób przy wejściu i zejściu z najwyższego szczytu pasma. Sam pomysł wejścia na Skalnik pojawił się już na miejscu, niejako przypadkiem.

Pod Szwajcarką byliśmy w południe, pogoda dopisywała a naszym oczom ukazała się tablica z czasem Skalnik, 2h30min. Dużo nie musieliśmy kalkulować by podjąć decyzję: idziemy! Uznaliśmy, że Góry Ołowiane odłożymy na drugi dzień.
Droga do Skalnika wydaje się prosta, żółty szlak biegnie przez Karpniki, lasem i polami do Gruszkowa skąd finalne podejście pod Małą Ostrą prowadzi już tylko gęstym lasem. Niby proste, ale i tak po drodzę przytrafiła nam się nieoczekiwana zmiana kursu 😉

Zejściu ze schroniska do Karpnik towarzyszy niezwykle majestatyczny obraz Karkonoszy. Choć od ostatniej wizyty w tych okolicach minął tylko tydzień ubytek śniegu na Śnieżce był bardzo widoczny.

We wsi minęliśmy ruiny ewangelickiego kościoła i ruszyliśmy wzdłuż asfaltowej drogi żółtym szlakiem rowerowym – nigdzie nie było widać odbicia żółtym pieszym, dlatego postanowiliśmy zaufać asfaltowi i razem z nim dotrzeć do kolejnego punktu, Gruszkowa. Słońce grzało jak szalone, Sokoliki powoli zostawały za plecami.
Teren powoli szedł ku górze. W Gruszkowie dogonił nas żółty szlak pieszy, pojawiło się kilka zabytkowych przysłupowo-ryglowych domostw po czym szlak odbił w piękny mocno już zielony las… no, ok z początku jeszcze nie zielony, ale las.

Droga na szczyt jest dobrze oznakowana, momentami wręcz za dobrze, na co drugim drzewie widnieją biało-żółto-białe znaki. Zieleń świerków działała kojąco, w końcu też minęliśmy pierwszych wędrowców.

W pewnym momencie stała się rzecz, której się nie spodziewaliśmy – weszliśmy na asfalt. Towarzyszył on nam naprawdę długi kawałek i stanowił dość spory dysonans dla zielonego otoczenia. Co kilkaset metrów trafiamy na stare pruskie kamienie przydrożne, mocno nadszarpnięte przez czas – ongiś stanowiły one swego rodzaju drogowskazy. Kaminie towarzyszą nam do Kamiennej Ławki, miejsca w którym można odpocząć przed końcowym atakiem na szczyt.
Ruch staje się większy, mijamy kolejne osoby, czuć że szczyt jest już blisko. Kiedy naszym oczom ukazuje się kamień pamiątkowy poświęcony harcmistrzowi Januszowi „Blademu” Boisse wiemy, że Mała Ostra jest tuż obok.
Najwyżej położona skała w Rudawach to bardzo wdzięczne miejsce widokowe. Całe pasmo, Karkonosze, duża część Kotliny Jeleniogórkiej są jak na wyciągnięcie ręki. Z granitowych skał zabezpieczonych barierkami rozpościera się również widok na najwyższy, wypłaszczony szczyt całych gór, jak i gołoborza na jego stoku.

Do Skalnika pozostaje jeszcze kilka minut lasem niebieskim szlakiem. Wśród kolejnych świerków trafiamy na schowaną w cieniu ostatnią wysepkę śniegu – nie wiem czy to ‚wina’ wysokiej temperatury tego dnia, ale wydał się on nadzwyczaj zimny. Tabliczka informująca o osiągnięciu szczytu pojawia się nagle, ale raczej nie da się jej nie zauważyć.
W drodze powrotnej wybieramy już odpowiedni szlak żółty, w Gruszkowie oznaczenia są jak należy. Idąc wśród pól u stóp Płonicy rozkoszujemy się panoramą sporej części Rudaw – od Sokolików, przez Wołka po niedawno odwiedzony Skalnik, a wszystko skąpane w późnopopołudniowym słońcu.
Kiedy dochodzimy do Karpnik, nasze żołądki mówią: dość, albo coś zjecie albo wpierdul! Nadziei wielkich jednak nie mamy i wtedy dzieje się cud a na imię ma Karioka Bar! Jakże wielce byliśmy radzi – nie dość, że zestaw pstrąga nie obciążał mocno portfela to jakościowo było to NIEBO W GĘBIE. Naprawdę, z miejsca bar ten trafił do obowiązkowego punktu podczas kolejnych odwiedzin!

Do zachodu słońca pozostawało jeszcze trochę czasu dlatego powoli pokonaliśmy kawałek do Szwajcarki a stamtąd jeszcze powolniejszym krokiem ruszyliśmy na Krzyżną Górę. Pech chciał, że zaczęła mnie wtedy naparzać głowa!
Po wczłapaniu się na szczyt usiedliśmy pod krzyżem i rozpoczeliśmy oczekiwanie na zachód słońca. Wiatr wiał jak potłuczony, rękawiczki i czapka spełniły swoje role. Poniewierani przez kolejne podmuchy podziwialiśmy jednak powolny spektakł światła. Ból głowy jednak nie przechodził przez co po powrocie do Schroniska szybko poległem.
DZIEŃ DRUGI
Łapetyna przestała boleć, świeciło słońce, niedziela zapowiadała się przednio. Po szybkiej jajecznicy i porządnej kawie pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy w stronę Trzcińska. Przy rozejściu pod Krzyżną wdrapaliśmy się na Husyckie Skały i zaczęliśmy się zastanawiać w jaki sposób husyci, od których skały wzięły nazwę, zdołali na nie wjechać – naprawdę pełen szacun (niezależnie od ich końca ;)).
Wieś zdawała się jeszcze spać, jedynie przejeżdżający pociąg zakłócał ciszę. Szybko dotarliśmy do torów i niedługo po ich pokonaniu włączył mi się karkoskręt – im dalej od Sokolików tym bardziej z horyzontu wyłaniały się Karkonosze, jeszcze w sporej części białe, mocno kontrastujące z kolorowymi polami.

Wokół moc kwiatów, wiosna szybko się zadomawiała. Idąc tak w stronę Radomierza usłyszeliśmy nagle hałas – ni z tąd ni z owąd z lasu wyjechały dwa pojazdy niczym z Mad Maxa i przemknęły obok nas buchając nam w twarze gęstymi oparami. Zderzenie z nimi mogłoby się zakończyć bardzo nieprzyjemnie.
We wsi byliśmy po godzinie, ludzie powoli szykowali się do wizyty w kościele na którego wieży otwarto taras widokowy. Po szybkich zakupach strategiczno-chmielowych odnaleźliśmy szlak czarny, który miał nas zaprowadzić w Góry Ołowiane. Nim jednak zdołaliśmy się rozpędzić dostaliśmy propozycję… udania się do Jeleniej Góry na wielkie spotkanie Watch Tower Society! Asertywnie odmówiliśmy 😀
Szlak czarny przez chwilę wije się jeszcze przez Radomierz, po dłuższym fragmencie jednak zakręca w prawo i zaczyna wznosić się na szeroki szczyt. Na polnej drodze otwiera się wspaniała panorama Gór Kaczawskich, zza górującego nad okolicą Dudziarza wyłaniają się charakterystyczne kształty Góry Połom czy masyw Miłka.

Góry Kaczawskie zdają się być jeszcze bardziej spokojne i niekomercyjne niż Rudawy Janowickie. Pofalowany, łagodny teren ciągnie się na przestrzeni wielu kilometrów, my dalej ruszamy ku lasom. Na ich granicy, przy niewielkich wiatach można zatrzymać się na mały biwak – o niedawnym ognisku świadczą spopielone drwa… i walające się wszędzie butelki 😦

Nie zatrzymujemy się na długo i zaraz po wejściu w las zauważam skalną formację wybijającą się ponad szczyty drzew – to Różanka. Niegdyś znajdowała tam się wieża widokowa Rosengarten, z której rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok. Teraz wśród pozostałości po wieży można w spokoju usiąść i – choć już nie tak spektakularne – to wciąż zachwycić się panoramą.

Kilkadziesiąt metrów wgłąb lasu trfiamy na tablicę pamiątkową po dawnym schronisku Rosengebaude, jego ślady zakryły już jednak lasy. Właśnie tam kończymy z czarnym szlakiem i zamieniamy go na zielony. Dość hardkorowo nieogarniętą ścieżką, pełną upierdliwych gałęzi zaczynamy zejście do Janowic Wielkich.
Balansując na granicy lasu co i rusz wyłaniała nam się jedyna w swoim rodzaju panorama Karkonosko-Rudawska, której biało-zielono-błękitny kontrast był niezmiennie uderzający. Janowice rosły w oczach, wieże dwóch kościołów górowały nad resztą miasteczka a my co tu nie ukrywać przebieraliśmy szybciej nogami, bo coraz bliżej było nam do PRAWDZIWEGO celu wyjazdu, Browaru Miedzianka! 😉

Po przejściu Bobru i dotarciu na skraj dworca PKP ukazała nam się tablica kierująca do piwnego sanktuarium. Choć na mapie był to żabi skok w rzeczywistości każdy krok wydawał się nieskończonością. Po kilkunastu minutach jednak naszym oczom ukazał się niepozorny budynek browaru oblegany przez niemałe tłumy, rowerzystów, okoliczne rodziny i dwa autobusy turystów z Niemiec.

Taras z widokiem na Sokoliki w całości zajęty, w środku też ciasno, choć sala wielka, był ruch. Udało nam się jednak znaleźć dwa miejsca i zaczęło się! Mnogość i rodzaje piw wespół z menu to było coś jak spełnienie marzeń Wojciecha Wędrowca. Naprawdę, jeśli będziecie kiedyś w okolicy to nie możecie przegapić tego miejsca, delikatny Mniszek (witbier) czy charakterny Cycuch (APA) a do tego zupka+pierogi ze szpinakiem tudzież golonka po bawarsku, mniamu!
Tak, tak, podziwianie natury to tylko pretekst do turystyki piwnej w naszym wykonaniu, zawsze chodzi o piwo 😉
Najedzonym do syta pozostało nam powoli doczłapać do dworca i pokornie czekać na pociąg do Leszna…
Była to wyprawa zupełnie inna niż tydzień wcześniej, w dużej mierze improwizowana przez co nie do podrobienia. W nogach 40 kiometrów i pewnie coś tam jeszcze, kolejny szczyt Korony Gór Polski w kolekcji, setki niezapomnianych widoków, kolejne pomysły i przede wszystkim najlepsze i jedyne w swoim rodzaju naładowanie baterii, dające pałera rozumkowi ale i ciału, choć to akurat się do tego nie przyzna tak łatwo 😉
Jedna myśl na temat “Góry i pagórki: Wiosennie w Rudawach i Górach Kaczawskich”