Bergen, drugie co do wielkości miasto Norwegii, brama do fiordów środkowo-zachodniego wybrzeża. Majowy wyjazd był moją drugą tam wizytą i jakkolwiek możnaby powiedzieć, że to zbyt mało by wygłaszać takie tezy to przyznaję: UWIELBIAM!
Bergen to miasto dla każdego, coś dla siebie znajdzie miłośnik błąkania się starych po uliczkach pomiędzy kolejnymi muzeami, jak i zapalony trekkingowiec, który na długie dni może zniknąć w okalających miasto górach. No, ale po kolei.
Gdzie ten deszcz? Się pytam!
Znacie pewnie jeden z tych dowcipów o legendarnych deszczach w Bergen, gdzie „turysta po przylocie pyta spotkane dziecko czy to długo już tak pada a dziecko odpowiada, że nie wie bo ma dopiero cztery latka” 😉 Niesprzyjająca przybyszom pogoda stała się niemal wizytówką miasta, zdarzały się lata gdzie 50-60 dni z rzędu padał deszcz. Dlatego też lecąc tam trzeba – nawet jeśli prognozy mówią co innego – uzbroić się w przeciwdeszczowe ciuchy, wszak to jedno z najbardziej mokrych miast w Europie.


No to tak, dla mnie są to cały czas legendy, przez wszystkie dni tam spędzone na niebie może i pojawiło się troszkę chmur, ale na tym koniec. Słońce prażyło miło, do godziny 21 można było paradować w krótkich spodenkach, jednak po zachodzie słońca temperatura raptownie szła w dół.

Dzięki takim okolicznościom przyrody miasto okazało się być nadzwyczaj kolorowym i żywym, wszystkie place pełne ludzi, trawniki zapełnione piknikującymi rodzinkami i grupkami przyjaciół, nie mówiąc o tłumach biegających i rowerzystów. Piękna jest wczesna (mimo maja) wiosna w Norwegii 🙂
I ta też pogoda była najbardziej dla mnie wymarzoną, bo w mieście zamierzałem spędzić mało czasu, podczas gdy gro chciałem „przechodzić” po wzgórzach powyżej.
Miasto.
Niezaprzeczalną wizytówką miasta, najbardziej znanym widokiem zeń jest Bryggen, szereg kolorowych drewnianych domów handlowych z czasów hanzeatyckich… ok, nie wszystkie dzisiaj stojące to oryginały a tylko ich wierne repliki (oryginały spłonęły w wielkim pożarze z XVIII wieku), jednak znaleźć można i takie które mają ponad 300 lat. Bryggen to świadectwo wiekiej przeszłości miasta, w czasach Hanzy port był niezwykle ważnym centrum handlowym o wielkich wpływach.
Dziś drewniane budynki pełne są galerii, hoteli, sklepików, restauracji, klubów. Hanzeatycką historię miasta bliżej można poznać w:
- muzeum Hanzeatyckim tuż obok Starbucksa. Jest to jedyny budynek w mieście, którego wnętrza zachowały hanzeatycki charakter – wędrując po nim można przenieść się w czasie i zobaczyć jak toczyło się życie niemieckiego kupca z XVIII wieku,
- Bryggen Museum, które znajdziecie jak już miniecie ostatni z drewnianych domów (przy okazji rzućcie okiem na jedyną w swoim rodzaju miejscówkę Raddison Blu Hotelu). Wstęp to 150 koron, 50 dla dzieci, 130 dla studentów – jest to jedno z nielicznych muzeów nie objętych łaską Bergen Card i jedyne zniżki na jakie można liczyć to niższe ceny zimą.
Muzeum sąsiaduje z jednym z najstarszych budynków w mieście, kościołem Św. Marii, którego dwie wieże górują nad okolicą. O rzut kamieniem oddalony jest dość rozległy kompleks Twierdzy Bergenhus. Niegdyś siedziby norweskich biskupów i monarchów, która z czasem przejścia pod duńskie panowanie straciła na znaczeniu, ponownie zyskując na ważności pod koniec XIX wieku. I tak wszystko pięknie ładnie trwało do II WŚ, kiedy to cumujący nieopodal statek wypełniony materiałami wybuchowymi eksplodował wyrządzając wiele szkód – część ze zniszczeń do dziś nie naprawiono. Obecnie do zwiedzania oddane są Hala Haakona, Wieża Rosenkratza oraz rozległy teren zieleni na którym są m.in. stare koszary. Dla posiadaczy Bergen Card wstęp darmowy.
Wracając do centrum NALEŻY zatrzymać się przy Targu Rybnym, nie sposób go przeoczyć, mieści się tuż przy początku zatoki Vagen. Można powiedzieć, że Targ dzieli się na dwie części, nowoczesną mieszczącą się w budynku z IT, oraz tradycyjną – taką bazarową na świeżym powietrzu, gdzie gwar i ścisk jakby większy niż w szkalnym budynku.

Spod Targu warto ruszyć ulicą Torgallmenningen, wielkim szerokim deptakiem, gdzie wśród dziesiątek sklepów i restauracji z których nigdy nie skorzystamy, spotkamy tłumy miejscowych, oblegających Pomnik Ludzi Morza i dziesiątki ławeczek wzdłuż ulicy. Doprowadzi nas ona do zielonego centrum miasta – zaczynającego się pod Teatrem – National Scene, ciągnącego się przez dwa niewielkie place Ole Bulla, Byparken pełne ludzi piknikujących na trawie, kończąc na jeziorku Lille Lungegårdsvannet, otoczonym przez niewielkie parki i serię ważnych budynków jak poczta czy dworzec kolejowy.
Jest oczywiście jeszcze wuchta miejsc wartych odwiedzenia, ale nie będę wam ściemniał i opowiadał o nich, nie będąc tam. Mimo to, z opisów i relacji innych poleciłbym wycieczkę na obrzeża miasta do 1) kościółka Fantoft, znanego w dużej mierze z tego, że jego oryginał spłonął „z ręki” Varga z Burzum – z BD wejście za darmo; 2) domostwa w którym mieszkał najbardziej znany norweski kompozytor, Edward Grieg. W Troldhaugen można zobaczyć nie tylko jak żył Grieg, ale i trafić na półgodzinny koncert – a że muzykę tworzył przednią to warto skorzystać (wejście 100 koron, z BC pół ceny).
Ponad miastem.
Ok, Bergen jest bardzo spoko jako miasto, ale głównym powodem moich odwiedzin zawsze są: WZGÓRZA! 7 wzgórz wokół miasta, znajduje się tak blisko jego serca, że kilkanaście minut już starczy by zostawić za sobą miejski gwar i trafić na… tłok na szlaku 😀 No bo tak, Norwegowie wejście na najbardziej dostępne Fløyen traktują jak rzecz cokolwiek naturalną i tłumami szturmują tę górkę.

A przyznać trzeba, że finał jest epicki, widoki z trasu obejmują większość miasta (za wyjątkiem Breiviken i Sandviken) i teren daleko poza miastem. Na wzgórze można wjechać kolejką, ale po co bawić się w takie udziwnienia (i stać wieczność w kolejce… do kolejki ;)) kiedy można ruszyć 4 litery i spokojnie przejść niewymagającą trasę, ba, mijałem ludzi wchodzących boso więc nie ma wymówek, trza wejść!
Na Fløyen rozpoczyna się większość dalszych tras po północnych wzgórzach i płaskowyżu ciągnącym się ku prawie tysiąc metrowemu Gullfjellet – jednak w przypadku wędrówki ku niemu najlepsze byłoby wzięcie ze sobą namiotu i nocka pod niebem. By jednak za daleko od miasta nie odchodzić skupimy się na głównych 7 wzgórzach a raczej części z nich.

Wędrówka nie jest skomplikowana, wszędzie za rączke poprowadzi nas gęsta sieć znaków z odległościami/czasami – na 15 kilometrową pętlę, którą przeszedłem trzeba zostawić sobie kilka godzin. Przy pomocy google maps wykombinowałem prowizoryczną mapę, która mniej więcej powinna oddać jakiej wędrówki się spodziewać. Sam zaczałem ją już o 5 rano dzięki czemu miałem możliwość podziwiania wschodu słońca nad miastem.
Z chatki Aasebu w której spałem ruszyłem na Sandviksfjellet. Dość szybko przekonałem się, że niekótrzy Norwegowie mają na punkcie biegania hopla bardzo wielkiego, no bo wyobraźcie sobie, jest lekko po 5 rano, od centrum miasta z godzina a tu jakby nigdy nic biegnie jakiś Olof. Po minięciu dwóch jeziorek niebo zaczeło przybierać pastelowych barw poranka, po wspięciu się na kilka skałek wychodzimy na większe wypłaszczenie gdzie w spokoju można się usiąść i podziwiać spektakl świateł nad miastem oraz dalekimi górami nad Osterfjorden, które może i nie są nadzwyczaj wysokie, ale na tyle postrzępione by zrobić odpowiednio dobre wrażenie.
Kiedy słonko zajęło już odpowiednie miejsce na nieboskłonie skierowałem się na drugi najwyższy szczyt w granicach Bergen, Rundemanen. Jest to diablo charakterystyczna górka z wysoką wieżą TV na szczycie, zobaczycie ją z oddali. By się tam dostać zrezygnowałem ze szlaku tylko na szagę ruszyłem niewielką dolinką, gdzie ze względu na jeszcze topniejący śnieg musiałem skakać ze skały na skałę. Do drodze opuszczona i zamknięta chatka a po jeszcze jednej dolince trafiamy na Kåken, hytte wykorzystywane przez miejscowych skautów. Stamtąd jeszcze raz zejście i większe wejście po omszałych skałkach i trafiamy na kolejny płaskowyż na którym cisza, spokój i równowaga. Pod samą wieżę TV prowadzi droga jednak ostatnie metry są FORBUDT dlatego trzeba ją obejść. Po strawersowaniu Rundemanen ponownie owiera się widok na odległe góry, najdalsze wciąż białe od śniegu.
Zakręcający masyw Ulriken wręcz wzywał i już byłem gotów rozpocząć długie podejście na najwyższy ze szczytów, jednak przyroda postanowiła spłatać figla – upały doprowadziły do takich roztopów, że pierwsze dziesiąt metrów szlaku przeistoczyło się w piękne bagienko a że ryzykować nie chciałem to odpuściłem 😦
W ramach zdośćuczynienia skierowałem się na Blåmanen. Świetna krótka przechadzka, po dojściu do dwóch jeziorek Tindevatnet trzeba trochę podejść po skałach i mokrym śniegu by osiągnąć dwa osobne szczyty, na których znajdziemy kamienne kopczyki. I tak jak wejście na szczyt było cięższe niż większość dotychczasowej wędrówki tak zejście to prosta udeptana już trasa, z której można podziwiać m.in Ulriken.
Po dojściu do jeziora Blåmanenvatnet można się zorientować, że zejście jakkolwiek łatwe to wiązało się z 200 metrami różnicy wysokości, co w tych okolicach dość sporo. Tuż obok schroniska Brusshytten trafiam na kolejne rozejście szlaków, enigmatyczne Fjellhytten wzbudza moją ciekawość. Wybór okazuje się być dobrym, ścieżka prowadzi lasem, co po chwilę drewniane mostki i po 15 minutach jest, biało-zielona chatka i NAJLEPSZA panorama miasta jaką miałem okazję znaleźć! Chatka otwierana tylko na weekendy, więc ze względu na środę taras miałem tylko dla siebie. Naprawdę warto zboczyć z głównej trasy by chwilę ponapawać się takimi widokami.
Kiedy tak zacząłem powrót do miasta natknąłem się na tłum norweskich dzieciaków, większość też kierowała się into the city… i powiem Wam tak: protip brzmi nie wybierajcie tras jakimi wędrują norweskie dzieci bo nie okiełznane bestie to są i na złamanie karku pędzą po najbardziej nieprzystępnych ścieżynkach… Ciężko było za nimi nadążyć, ale przeżyłem 😛
Za południowe wzgórza wziąłem się dopiero ostatniego dnia, już po powrocie z „głąbu lądu”. Na cel wziałęm Løvstakken i powiem otwarcie zostałem pokonany. No, ale po kolei. Do rozpoczęcia szlaku trzeba przetelepać całe miasto, pokonać sieć ulic po południowej jego stronie by obok szpitala-hospicjum w końcu wejść w las. Tabliczka potwierdza dobry wybór szlaku, żółte strzałki kierują w górę.
Ten okazuje się być dość hardkorowym, dość ostro w górę, pośród śliskich kamieni, wystających korzeni. Po półgodzinie dochodzi się do wypłaszczenia prowadzącego w las. Błota mnóstwo, potoczek podlewa wszystko co się ta i jedynie na większych skałach sucho. No i tak hycam sobie radośnie aż trafiam na rozejście szlaków. I wiecie co?
Wszystko wokół rozdupcone jakby huragan przeszedł, nie dość że wysoka trawa kryła dość bagnistą powierzchnię, tak wszędzie połamane drzewa a dalej jeszcze więcej połamanych drzew. Cóż mogłem zrobić, terenu nie znałem tak mocno by pchać się dalej i trzeb było odpuścić…
Inna rzecz, że dopiero w domu zorientowałem, że na Løvstakken prowadzi jeszcze jedna ścieżka, pochodząca jeszcze z czasów wojennych, dość dobrze utrzymana i na pewno nie tak dzika jak moja, no cóż następnym razem skorzystam bo widoki już teraz, mimo, że ograniczone to były niezgorsze.
I kiedy już tak się zmęczymy chodzeniem po wzgórzach/ukulturalnianiem w muzeach czy salach koncertowych to najlepszym wyjściem jest powrót do centrum nad Lille Lungegårdsvannet i wraz z bergeńczykami rozsiąść się na trawie i beztrosko pobiwakować… Czego i Wam życzę 🙂

Jedna myśl na temat “Bergen – moje ulubione norweskie miasto”