O Kiszyniowie, stolicy Mołdawii naczytałem się przed wyjazdem: a że nudy, nieciekawie, w ogóle po co się tam pchać? Czy rzeczywiście stołeczne miasto postsowieckiej Republiki Mołdawii zasługuje na taką laurkę? Przekonajmy się!
Nasza wizyta rozpoczęła się późnym wieczorem, pociąg z Odessy doczłapał się do miasta tuż po godzinie odjazdu ostatnich marszrutek spod dworca – który de facto prezentował się nadzwyczaj przyjemnie dla oka, jakoś takoś orientalnie.

Taksówek również nie było, dlatego do naszego noclegu – o którym przeczytać można wcześniej – ruszyliśmy z buta. Nocny Kiszyniów ma tę zaletę, że nie odsłania swoich najmroczniejszych i najmniej reprezetacyjnych osiedli. W ciemności po oczach daje „bogactwo” różnego rodzaju przaśnych reklam, kantorów, kasyn, w górę strzelają bloki, których szare kolory nikną w mroku. Po kilkunastu minutach jednak krajobraz się zmienia, reklamy, bilbordy i neony znikają, wchodzimy w dzielnicę niskich domów, jedno i wielorodzinnych, im dalej od centrum tym ich stan gorszy. I nawet bliskie położenie kilku ambasad (pozdrawiamy strażników z Turcji, których mijaliśmy milion razy!) nie wpływa na znaczną poprawę – nasza chatka jednak okazuje się być całkiem przyjemna. Z okien rozpościera się widok na jakieś oświetlone budynki, wydaje nam się, że to jakiś teatr czy cuś, wygląda poważnie – na drugi dzień okazuje się, że po prostu pośród mniej imponujących domów ktoś wybudował się na bogato i w nocy zdaje się wszystkim o tym przypominać.

Po wytrąbieniu mołdawskiego wina od naszego hospodara Ilji, dajemy za wygraną i idziemy spać, wszak następnego dnia trzeba ruszyć w miasto. Za dnia Kiszyniów okazuje się być różny, mógłym powiedzieć, że znaleźć w nim można trzy odrębne miasta.
CZĘŚĆ REPREZENTACYJNA
Wyobraźmy sobie półmilionowe miasto o powierzchni ponad 100 km kwadratowych, którego wszystkie zabytki czy budynki warte zobaczenia można obejść w godzinę, no może trochę więcej? Tak mniej więcej jest w Kiszyniowie. Nim jednak tam dochodzimy błąkamy się jeszcze chwilę niedaleko naszego domku kierując kroki ku Uniwersytetowi. Tuż obok niego obrazek, który dość dobrze opisuje Kiszyniów – po jednej stronie placu rozwalające się budki, po drugiej piękny gmach misji OBWE. Kontrast dość znaczny, ale stolica takimi kontrastami stoi. Stamtąd uderzamy do centrum.
W okolicach nieskończenie długiego bulwaru Stefana Cel Mare, mołdawskiego bohatera nad bohatery, znaleźć możemy najważniejsze gmachy, świątynie, muzea. Władze upchnęły wszystko co warto zobaczyć w jednym miejscu trochę tak jakby zapominając o reszcie (o czym później). Trzeba jednak przyznać, że większość świątyń, pochodzących jeszcze z XIX wieku kiedy to Kiszyniów był stolicą guberni besarabskiej prezentuje się naprawdę nieźle. Najbardziej spektakularnie wypada przebogato zdobiona od wewnątrz Cerkiew Narodzenia Pańskiego wespół z dzwonnicą.
W tej głównej świątyni kraju mieliśmy okazję trafić na koniec mszy a kto zna obrządek prawosławny ten wie, że było warto – a kto nie wie niech posłucha sobie ichnich chorałów. Zaraz obok, o rzut kamieniem znajduje się… Łuk Triumfalny! Kolejna z pozostałości po Rosyjskim panowaniu na tym terenie, pochodzi z XIX i upamiętnia zwycięstwo na Turkami z roku 1841.

Władza za to osiadła w wielkich postsowieckich bryłach, brutalistycznych eksperymentach i tym podobnych budynkach. I to działa, mimo swej toporności, kanciatowości, człowiek uśmiecha się na ten widok.
Choć jest też klasycystyczny (staroruski?) i wybijający się Miejski Ratusz, naprawdę przyjemny dla oka.

Wszystko zadbane, odpicowane, odnowione przy czym wydaje się jakieś takie sterylne, ludzie są a jakoby ich nie było, pochowani gdzieś.
CZĘŚĆ NOSTALGICZNA
Niewiele dalej, tuż za rogiem chciałoby się powiedzieć, jest świat, który pamiętamy sprzed lat, którego obrazy żywo przebiegają nam przed oczami jak tylko się zbliżamy.

To ulice i uliczki pełne kolorowych reklam, śmiesznych budek z Coca Colą, rozstawiających się pod budynkami kiermaszów książek czy w końcu BAZAR. Żywcem przeniesiony z poprzedniej epoki, TO miejsce gdzie spotyka się pół miasta, bogaci i ci mniej, starzy i młodzi. Mogą tam kupić wszystko, o wszystkim pogadać, dla mnie to bazar jest sercem Kiszyniowa.
A co można tam zobaczyć i kupić to sprawa kolejna – tyle kiszonych warzyw czy owoców w życiu nie widziałem, ba o niektórych nigdy bym nie pomyślał, że warto czy można je kisić – przyszła też chwila zadumy kiedy nazwa miasta zaczęła nam się komponować z widokiem kiszonego wszystkiego, nawet arbuzów! Wokół bazaru równie nostalgiczny dworzec marszrutek, stare hotele ala PRL i tylko samochody nowsze a i widok babuszki sprzedającej kurczaka nawijającej przez komórkę taki nie PRL-owski 😉
CZĘŚĆ ZAPOMNIANA
Jest też Kiszyniów szary, brudny, biedny, zapomniany. Taki, który widać, że chciał być lepszy, nie miał w planach osiąść na dnie, ale coś nie wyszło. Duża część miasta to szkielety rozpoczętych budowli, dawno jednak porzuconych, są osiedla które w pochmurny szary dzień wyglądały nadzwyczaj przygnębiająco – szare bloki u stóp których ciągnie się masa rozpadającyh się drewnianych domków i niewykończonych opuszczonych jednorodzinowców.
Zważywszy na krajową średnią pensję to trudno liczyć by sytuacja tych gorzej postawionych miała się szybko zmienić i dlatego też tyle opuszczoncych/porzuconych domów – jestem pewien że część mieszkańców wyruszyła w poszukiwaniu lepszego życia, ale czy je znalazła?
KISZYNIÓW PARKOWY
Niezależnie od wszystkiego mamy też inny Kiszyniów, taki który najbardziej mi się spodobał. Nie powiem, że zielony – bo był luty 😉 – ale z pewnością oddychający, dający przestrzeń, spokój. W mieście znaleźć można kilkanaście większych lub mniejszych parków, te największe usadowione w centrum, jak Stefana Cel Mare (a jakżeby inaczej) i Katedralny nawet pozbawione liści, przypruszone lekkim śniegiem wprawiały człowieka w błogi nastrój – zaprawdę powiadam Wam, że poranny spacer tam to jedno z najfajniejszych Kiszyniowskich wspomnień.
Próbuję sobie wyobrazić jak dobrze muszą się one prezentować wiosną i latem. Wokół stołecznego jeziora nr 1, Lacul Valea Morilor ciągnie się kolejny z parków odwiedziliśmy go jednak wieczorem z i racji słabego oświetlnia nic za bardzo nam w głowach nie zostało, ale przedzierając się przezeń trafiliśmy na pomnik wiecznie żywego w tamtych rejonach… towarzysza Lenina.
Tak jak w Naddniestrzu Włodzimierz Ilicz jest na wyciągnięcie ręki, tak w stolicy trzeba się chwilę natrudzić by go odnaleźć. Samo jezioro podczas nocnego spaceru – nawet mimo niezłego oblodzenia ścieżki – pełne było spacerowiczów a i klimat wyciągnięty rodem ze starych czarnobiałych kryminałów.
PODSUMOWUJĄC…
Kiszyniów da się lubić, dużą jego część w każdym razie! Mimo swych demonów i niedoskonałości powiem, że chwile tam spędzone wspominam miło, nie jestem tylko pewien jaka w tym zasługa otwieranych niczym Tymbark piw „Chisinau” i miejscowego wina, ale to szczegół 😉 Stolica Mołdawii obroniła się klimatem, pomocnymi ludźmi, zielenią która była choć jej nie było i pogodą – tym wszystkim czego trochę zabrakło w zeszłym roku Belgradowi do którego będziemy musieli wybrać się jeszcze raz by zweryfikować dotychczasowe doznania 😉
PS. Dla wszystkich lubujących się w magnesach z podróży: w całym mieście naprawdę trudno było znaleźć cokolwiek i dopiero w jednej z budek przy głównym dworcu autobusowym (Auto Gara Central) starsza pani spod lady wygarnęła zmięta foliówkę z kilkoma wzorami, na szczęście wszystkie były fajne więc zakupu dokonałem. Możliwe, że gdzieś tam jeszcze da się je kupić, no ale nam się nie udało.
Część zapomniana przemawia do mnie 😀
PolubieniePolubienie
Przygnębiający trochę widok, co gorsza dla wielu codzienność. No, ale żyć trzeba dalej…
PolubieniePolubienie