W Orheiul Vechi zakochałem się od razu. Jak tylko odkryłem to miejsce na mapie wiedziałem, że będzie to obowiązkowy punkt naszej podróży. Jako jeden z turystycznych mołdawskich hitów prezentuje się poza sezonem, jak się tam dostać, czy w Mołdawii można poczuć się jak w górach? Na te pytania zaraz otrzymacie odpowiedzi 🙂
Poranek w Kiszyniowie wita nas wspaniałą bezchmurną pogodą. Krzątamy się po centrum, odwiedzamy wszystko to co powinno być odwiedzone, relaksujemy się w parkach. Powolutku jednak nasze kroki kierujemy w kierunku targu oraz przystanku autobusowego. Coraz większy gwar naprowadza nas na właściwe miejsce. Wedle planów jazdy znalezionych w necie mamy 30 minut do odjazdu. Mały szkopuł polega na tym, że przed nami około 100 marszrutek a tablic czy innych pomocy podróżnych nie ma. Kierujemy się do okienka, gdzie ku naszemu szczęściu otrzymujemy złotą wskazówkę: kasjerka ręką wskazuje kierunek w którym powinniśmy iść i po kolei pytać czy kto jedzie do Butuceni lub Trebujeni. Tak metodą eliminacji docieramy w końcu do naszego uśmiechniętego kierowcy i jego dzielnego wozu. Mając jeszcze chwilkę dokonujemy strategicznych zakupów, wspomagając miejscową produkcję win 😉 W busiku zajmujemy ostatni rząd – jak się okaże, będzie się z tym wiązać ważna funkcja.
Ruszamy. Co chwilę stajemy, ktoś wchodzi, inni wychodzą. Kiszyniów oślepia w słońcu, w końcu jednak opuszczamy stolicę i to czuć na drogach. Wtedy też tylnie drzwi otwierają się i przez dłuższy czas jako tylnia straż musimy je przytrzymywać 😀 Krajobrazy po drodze do Trebujeni oszałamiają, Mołdawia naprawdę pięknie prezentuje się przykryta niemałą warstwą śniegu, łagodne falujące wzgórza towarzyszą nam całą drogę – żal jedynie brudu na szybach, który tonował trochę mój zachwyt. Gdy po prawej stronie zaczynają pojawiać się wysokie brzegi Rautu wiemy, że jesteśmy blisko.
Po ponad godzinie jazdy wysiadamy w Trebujeni, choć nasz driver chce nas wziąć do Butuceni. Wolimy jednak całą trasę do monastyrów przejść pieszo górą kanionu. Płacimy po 35 lejów, żegnamy się i upewniamy o której możemy oczekiwać transportu do stolicy.
Zostajemy sami, wokół nieśpiesznie żyjąca wioska o kolorowych bramach i domach, błotnistych potokach i jaskrawie kolorowej cerkwi wyznaczającej kierunek naszego marszu. Powoli wspinamy się na szczyt kanionu, za sobą zostawiamy kolejne budynki, miejscowi na koniach przemierzają ubłocone pełne topniejącego śniegu drogi.
Gdy wychodzimy w końcu na pustą przestrzeń pierwszy raz możemy podziwiać całość krajobrazu, wijące się grzbiety kanionu, dolinę zmrożonego Rautu, senne Trebujeni. Do naszego celu, cerkwi Zaśnięcia NMP oraz skalnych monastyrów droga prowadzi wdłuż całego zakola rzeki, wzdłuż momentami stromych przypruszonych śniegiem wapiennych ścian.
Ścieżka cała w wodzie dlatego najprościej było podążąć tuż przy krańcu grzbietu, skąd też widoki były najlepsze. Daleko na horyzoncie ciągną się mijane wcześniej wzgórza, zdają się nie mieć końca. Po minięciu starego cmentarza otwiera się widok na dalsze zakola Rautu, momentami tak symetryczne, że aż dziw bierze, że człowiek nie maczał palcy w ich powstaniu.
Droga powoli się zwęża, spoglądając w dół ku rzece widzimy niestrudzonych rybaków, którzy w przeręblach stają się coś złowić – TACY mali się wydają, niby jesteśmy tylko ponad 100 metrów wyżej, ale w płaskiej Mołdawii robi to wrażenie. Jęzor kanionu wyprowadza nas na ostatnią prostą, po lewej stronie w kolejnej dolinie majączą niebieskie domki drugiej okolicznej wioski, Butuceni.
Raut poniżej przez większą część dnia schowany jest w cieniu, dlatego też więcej na nim lodu. Na rzece powracający wędkarze, ciekawe czy połów był owocny. Spoglądając w kierunku cerkwi pierwszy raz widzimy znajdujące poniżej półki skalne, będące balkonami skalnych monastyrów – z określonej perspektywy widoki są iście górskie!
Skalny monastyr Pestere swomi początkami sięga jeszcze IX wieku kiedy to pierwsi mnisi zaczęli wykorzystywać jaskinie wcześniej zamieszkiwane przez okolicznych mieszkanców. W trudno dostępnym terenie nie myślano nawet o próbie budowy czegoś na wzór tunelu dlatego do jaskiń można było dostać się tylko po linie od strony rzeki! Trzeba przyznać, że prowadzącym pustelniczy tryb życia mnichom taka sytuacja z pewnością odpowiadała. Życie mnichów było surowe, skalne komnaty czy boksy do spania to niezły hardkor, na wygody nie mogli liczyć. Rozwój monsatyru zatrzymało jednak pojawienie się na tych ziemiach Tatarów, monastyry opustoszały na kilkaset lat. Dopiero na początku XX wieku miejscowa społeczność, ale i kościół prawosławny uznały, że warto przywrócić światu ten przybytek, nieopodal dzwonnicy wydrążono tunel, którego wcześniej brakowało, powyżej wybudowano cerkiew. Życie wróciło do Pestere.
Dziś monastyr otwarty jest dla zwiedzających. W skalnych pomieszczeniach stary mnich – z wyglądu taki pokroju Strażnika Graala z Indiany Jonesa – sprawuje pieczę nad kapliczką oraz izbami mnichów, z szacunku dla jego fuchy powstrzymałem się od focenia mu pod nosem. Wychodząc na skalną półkę, ongiś jedyną możliwość wejścia do monastyru, otwiera się przed nami jedyny w swoim rodzaju widok na Raut – jednocześnie szacunek dla mnichów, za ich przedwiekowe sposoby dostawania się do jaskiń. Cerkiew powyżej pochwalić się może ciekawym ikonostasem i… to w sumie wszystko, taka to ładna odpicowana szara świątynia. Trzeba jednak przyznać, że dopiero w jej okolicach poczuliśmy, że jesteśmy w „turystycznym Eldorado Mołdawii”, ludzi więcej, część to turyści, jednak większość przybywa tam w celach religijnych.
Schodząc do Butuceni mijamy wielki kamienny krzyż, jeden z symboli Starego Orgiejowa (jak mawia się na to miejsce po naszemu). Druga z wiosek zakola Rautu okazuje się być bardziej „tourist-friendly”, jest mały sklepik, hotel, muzeum etnograficzne oraz gospoda. Większe tam też nagromadzenie typowo mołdawskich studni… oraz przesympatycznych osiołków.
Przekraczamy Raut, mijając okoliczny budynek administracyjny przed, którym krząta się grupa dzieciaków. Przed odjazdem do Kiszyniowa mamy zamiar jeszcze wejść na jęzor wbijający się w dolinę na której leży Trebujeni. Nie przejmujemy się tym, że pewnie brak tam przystanku – to Mołdawia i marszrutki, wystarczy poczekać i dokonać abordażu na nadjeżdżającego busika 😉
Na szczycie, tak to nazwijmy, w pobliżu pozostałości po średniowiecznej twierdzy robimy ostatni piknik rozkoszując się 360 stopniowym widokiem na kanion rzeki, Trebujeni i nieskończone stepy daleko daleko. Podążając dalej wzdłuż Rautu można dojść do kolejnych ruin, bardziej widocznych i lepiej zachowancych śladów po łaźni i meczecie. Nasz busik pojawia niedługo później, wsiadamy doń i powoli kierujemy się do stolicy z poczuciem dobrze spędzonego dnia…