„Idę, albo nie idę?” pytałem się w myślach tuż po śniadaniu w schronisku na Hali Szrenickiej. 5 minut wcześniej, mimo chmur widoczność była bardzo dobra. Teraz ledwo na 10 metrów coś tam można zobaczyć, dalej tylko mleko z którego co po chwilę na pełnym spidzie wyłaniali się narciarze przędzący spod Szrenicy – zdawało się, że słaba widoczność to dla nich pestka. Dla mnie jednak wejście w taką mgłę mogło skończyć się katastrofą, i to wcale nie piękną…
Plan dnia był prosty: z rana uderzyć na Szrenicę a stamtąd powolutku przy akompaniamencie wypogadzającego się nieba dojść do Kotłów na piękną sesję w słońcu… Cóż, kto był w niedzielę w Karkonoszach ten wie ile z takich założeń wyszło. Góry to takie cudne miejsce gdzie nadzwyczaj często trzeba kombinować, dostosowywać się, improwizować i tak też było tym razem, na szczęście główną rzeczą, którą trzeba było tego dnia zmienić to głowa i jej oczekiwania, tyle 🙂
Z początku wszystko jak w zegarku, mijam Kamienną, której widok rodzi niezwykle głęboką rozkminę na temat pchodzenia jej nazwy. Pierwsze metry podejścia czerwonym szlakiem pod Halę Szrenicką w błocku i ogólnym rozgardiaszu, wymieniane będą jakieś rury to i syfylis niemały. Na wysokości Kamieńczyka pojawia się śnieg, są też pierwsi spotkani ludzie. W ogóle, ta pierwsza część trasy – do Hali – jest jak zwykle najbardziej „upierdliwa”, największe podejścia, tona kamieni, lód tu i tam. Dojść do Schroniska i reszta dnia już lajtowo, można iść do Kotłów i tych kilometrów nie czuje się w ogóle.
Na Hali zjedzone śniadanko, gotowość wyjścia dalej… i buch. Na dworze mleko, widoczność bliska zeru a czerwony szlak dalej ku Szrenicy wiedzie pomiędzy trasami na których królowali nariarze. Wystarczyła mi chwila by dać sobie spokój z natychmiastowym wyjściem, nic a nic nie potrafiłem odnaleźć lini szlaku a pojawiający się znienacka narciarze nie dawali gwarancji, że przetrwam bliskie spotkania z nimi.

W tym oczekiwaniu trwałem naście minut okrążając schronisko z każdej strony. Nagle pojawia się zarys drzewa, potem następnego, widać tyczki, można iść! Nie jest to oczywiście wybitnie inteligentna decyzja, widoczność cały czas fatalna, ale w głowie dudni prognoza pogody: „od godz. 13.00 przejaśnienia i słońce”, tak więc Idę chyba 😉
Po kilkudziesięciu metrach mgła się nasila, po chwili jestem ja, tyczka, okoliczne drzewo i mleko dookoła. W oddali słychać narciarzy, serce bije mocno i dyktuje tempo marszu. Wspinam się dalej, widoczność meadnruje pomiędzy „widzę jedną a cztery tyczki”, im bliżej jednak Szrenicy tym lepiej. Tuż pod szczytem znów atakuje mgła, dziś użytku z punktu widokowego nie będzie.
Czerwony szlak zbija zaczynając okrążenie Szrenicy, tam też naprawdę zacząłem doceniać zimową rolę tyczek – kurde, gdyby nie one to w momentach wzmocnionego mglenia (że tak to nazwę) byłoby ciekawie. A mijane drzewa przyozdobione setkami zamarzniętych wzorów, dzieło sztuki goniło dzieło sztuki, piękne rzeczy.
No i tak idę, mgła dalej sobie ze mnie drwi aż tu nagle znak: TRZY ŚWINKI 1300 m npm. Myślę „WTF? Musiałem je minąć a chyba bym to zauważył„. Odwracam się, no w chmurach jest lekkie wzniesienie ale to nie może być to, Świnek ni widu… Cóż, po chwili uderza mocniejszy wiatr, rozwiewa trochę chmury i moim oczom ukazują się znane tak bardzo skalne formy. Brawo, Wojciech-Mgła 0-1.
Po stronie czeskiej chmury przybierają złowrogich, ciemnych barw – w starciu z białym otoczeniem mocno się wybijają. A zabawa z mgłą trwa dalej, Łabski Szczyt raz majaczy na horyzoncie by zaraz skryć w chmurach. „Pojawia się i znika, i znika…” kiedy robię przerwę na focenie i bawię ze statywem szczyt odsłania się w całej okazałości, szybko ustawiam co i jak, samowyzwalacz dobija do dziesiątej sekundy… i wraca mgła, nici ze wspólnej fotki z Łabskim. Mgła prowadzi 0-2. Na szczęście dopisują śnieżno-lodowe rzeźby, na nie w takiej pogodzie można liczyć.
O dojściu do Ceskiej Boudy również dowiaduję się z tablicy, widoczność minus milion, ledwo co widać następną tyczkę. Wciąż jednak mam nadzieję „o 13 będzie piękna pogoda”, głupi ja 😀 Do Kotłów warunki podobne, ciężko o wyłapanie jakichś charakterystycznych punktów, idzie się od tyczki do tyczki. Na ostatnim kawałku można było poczuć się jak na morzu, wokół „sea of clouds” a każdy mijany narciarz wołał „Ahoj!”. Mimo wszystko marsz w takich warunkach jakoś tak uspokajająco wpływa na człowieka, nadzwyczaj dobry humor dopisuje.

RTON pojawia się znienacka. Najpierw niczym mara, po chwili wyraźniej, ale wciąż za zasłoną chmur. Z dwoma parami zatrzymuję się nieopodal, każdy każdemu robi zdjęcie, dzielę się swoją nadzieją związaną z mistyczną już dla mnie godziną 13… i nagle – nie, słońce nie wychodzi – wszelkie mgły wokół Kotłów rozstępują się. Jak się okazuje jest to największe ustępstwo na jakie tego dnia idzie pogoda, dlatego 30 minutową lukę w niepogodzie w pełni wykorzystuję.
Widok z każdej kolejnej ambony robi większe wrażenie, chmury ponuro kłębią się poniżej, wzdłuż Śnieżnych Stawków. Pole siłowe wokół Kotłów aktywne jest przez pół godziny, względnie widoczny w tym czasie jest nawet Labsky Dul. Z Czarciej Ambony obrazy kapitalne, w końcu pada bramka kontaktowa, Wojciech-Mgła 1-2.
Nic nie trwa jednak wiecznie i nie trzeba długo czekać na powrót do białej rzeczywistości, Wielki Szyszak ginie we mgle przez co odechciewa mi się wejścia nań.
Powolny powrót to w dużej części mecz do jednej bramki, mgła atakuje z każdej strony, ale koniec końców w najważniejszej sytuacji odpuszcza: Świnki i Szrenica ukazują się w całej krasie, nie ma mowy o ich minięciu! 😛
Można powiedzieć, że pada bramka wyrównująca, choć od strony Łabskiego Szczytu ponownie zaczęły zbliżać się gęste chmury.

Mimo późnej już godziny coraz to więcej piechurów, wielu pyta o widoki, inni czy da się wezwać taxi pod Szrenicę… no, tego 😛 Gdy jestem już koło schroniska lód na brodzie zaczyna puszczać, ostatni raz odwracam się w stronę z której przyszedłem, no nic, mijani szczęśliwcy na widoki nie mieli co liczyć.
Powoli rozpocząłem ostatnią część zejścia, ale nie było co się śpieszyć, można było z poczuciem spełnienia truptać do Szklarskiej…
A spacer uświadomił mi, że:
– każdy ma swoją godzinę 13.00 i warto na nią czekać, niezależnie od tego czy przyniesie oczekiwane efekty – tutaj nie do końca tak było a i tak byłem bardzo happy 😉
– nowe okoliczności i inna perspektywa spojrzenia na rzeczy, które się zna to fajne zjawisko, pozwala jakby od zera odkrywać znane już miejsca,
– suszone morele to największy przyjaciel na szlaku!
– tyczki to najlepszy zimowy ludzki wynalazek, period!
– nie mogę doczkać się późnej wiosny/lata by naście godzin rozkoszować się wędrówkami w całych Sudetach!
Jedna myśl na temat “Górki i pagórki: białe Karkonosze”