Morskie Oko jakie jest każdy widzi. Można było nigdy na nie nie dotrzeć (jak ja), ale czuć, że zna się największy nasz staw jak starego znajomego. Setki jak nie tysiące zdjęć, przeczytanych opisów, relacji, pochwał i narzekań. Tuż po 31 urodzinach uznałem: „Dość! Trzeba samemu zobaczyć o co tyle hałasu!”
Tatry od zawsze z racji położenia znajdowały się w odleglejszej orbicie moich górskich zainteresowań, do Sudetów mam bliżej co pociąga za sobą mniejsze obciążenie dla budżetu. Jak się jednak człowiek zaprze i wymyśli coś to ciężko go z obranej ścieżki zawrócić – tak też jednego dnia w głowie zakwitł pomysł „Morskie Oko” a drugiego już siedziałem w pociągu do Zakopca… Krakowa się znaczy, skąd dalej jechał autobus 😉 Drogi do Zakopanego wolę sobie nie przypominać – takiej reklamowej patologii stosowanej dawno nie widziałem. Trylion banerów, wyklejanych płyt pcv, bilbordów, innego rodzaju reklam… Sam robię w branży reklamowej, ale no kurde, są granice!
Do Palenicy Białczańskiej skąd rozpoczyna się słynne ‚asfaltowe’ podejście pod staw dojeżdżają busiki kursujące spod dworca PKP. Jakież piękne uczucie gdy wjeżdża się do TPN i nagle pobocza dróg nie są upstrzone tysiącem reklam wątpliwej jakości – tam tylko Tatry mają najlepszą darmową reklamę, period. Na parkingu ludzi brak, prócz kilku hiszpanów, pusto i można już było powoli odbębniać pierwszy sukces – nie trzeba będzie walczyć z tłumem.

Asfaltowa trasa zaczyna się niewinnie i w zasadzie na całej długości nie powinna przysporzyć kłopotu prawie nikomu. Problemem tego ranka była zmrożona woda spływająca z wyższych partii, która zmuszała do ostrożniejszego marszu. Gdzieniegdzie spomiędzy drzew przebijają się słowackie szczyty biegnące wzdłuż Białki – jeśli się nie mylę najbardziej w oczy rzuca się Młynarz a kilka chwil później na moment wychyla się the biggest w Tatrach, Gerlach.

Na wysokości Dróżniczówki chmury zaczynają się przerzedzać – kolejny mały sukces, prognozy wcale nie były takie optymistyczne. Coraz większy szum podpowiada, że Wodogrzmoty Mickiewicza niedaleko. Nad wodospadem góruje potężny skąpany już w słońcu masyw Wołoszyna.
Na trasie mijam parę osób wcześniej już idących, tłumów jednak dalej nie dostrzegam, piknie. Niedługo po minięciu Wodogrzmotów zaczynamy długi wzrokowy dialog z naszym nowym towarzyszem. Już do końca dnia zostanie z nami – masyw Opalonego. Tu już wiem, że w lecie, kiedy dzień nie będzie kończył się o 15! trzeba będzie tamtędy przeskoczyć niebieską trasą do doliny Pięciu Stawów Polskich.

Za leśniczówką Wanta na drodze przybywa śniegu, nadal jednak jest ślizgawo. Czerwony szlak na krótkie odcinki zbija z asfaltu, warto chociaż te niewielkie odległości pokonać lasem. Opalone przekazuje pałeczkę sąsiadowi, Miedzianemu, który przykryty śniegiem tworzy naprawdę alpejski klimat.

Po dojściu do Włosienicy, gdzie swój bieg kończą ‚górskie bryczki’, na horyzoncie zaczynają majaczyć Mięguszowieckie Szczyty, poziom podjarania raśnie 😉 Robię serię zdjęć kolejnym spotkanym hiszpanom, ich koleżanka rewanżuje się i robi serię dla mnie, Morskie Oko już o krok.

Kiedy jestem niemal u pierwszego celu przebiega obok mnie grupa dziewczynek, lat może z 10, które jakby nigdy nic mkną przed siebie… a mnie mimo wszystko zaczynają boleć nogi 😉

Żabia Grań ze słowackiej strony, Mięguszowieckie Szczyty, Miedziane po naszej, cały się cieszę! I wtedy ono, całe w bieli – Morskie Oko.
Każdy raczej pamięta swoje pierwsze spotkanie z naszym największym tatrzańskim stawem, sam przyznam, że wraz ze słońcem schowanym za Rysami był to widok kapitalny. Cały kompletny zestaw ‚must see’ na wyciągnięcie ręki, tafla stawu pokryta lodem podkręcającym niebieskości całego otoczenia!
Ludzi wciąż wielu nie było, dlatego po szybkim zejściu do brzegu, kilku fotkach, zacząłem powolne obejście czerwonym szlakiem. Idąc krótszym lewym zaczynam brnąć w większym śniegu, widać, że jeszcze wiele osób dziś tędy nie szło. Mijam kapliczkę MB Szczęśliwych Powrotów, którą na dobrą sprawę zauważyłem dopiero wracając. Mięguszowieckie Szczyty wraz z Mnichem, z innego kąta robią nie mniejsze wrażenie, Miedziane kąpie się w słońcu.
Delektuję się ciszą i spokojem, po drodze mijam się tylko z trójką, którą później spotkam pod Czarnym Stawem. W miesjcach, w których do Morskiego Oka wpływają strumienie woda nie do końca jest zamarznięta, daje to kapitalne podwaliny pod zdjęcia! Kończąc pół-obejście wokół stawu dochodzę do początku podejścia pod Czarny Staw pod Rysami. Nie jest to wiele metrów, ale w chwilowej aurze wyglądało ciekawie.
Pierwsze metry spokojne, dalej jednak śnieg zaczyna mięknąć a i ślady kilku śmiałków, którzy wcześniej tego dnia wspięli się wyżej zaczynają zanikać. W połowie trasy spotykam trójkę dziewczyn, uzbrojonych we wszystko co tylko można, kijki, raki, czekany. I powiem wam, nie ma się co dziwić, zejście bez nich było problematyczne. Z każdym krokiem Morskie Oko malało a taras Czarnego Stawu robił się wyraźniejszy… aż w końcu przed oczyma pojawia się krzyż a za nim najwyższy Polski szczyt.
Czarny Staw cały przykryty bialuteńkim lodem, patrzę na Rysy i zastanawiam się, jak to będzie ‚kiedyś tam’? Godzina jeszcze niepóźna więc można było usiąść na jednym z głazów i pokomplentować otoczenie. Cisza, spokój, kubek gorącej kawy.
Zejście okazuje się trudniejsze, ścieżka niemal niewidoczna, co chwila półmetrowe zapadanie się w śniegu na przemian z metrowymi przejażdżkami tyłkiem po nim. W połowie zejścia mijam pierwszych wspinających się – a przyznam, że znad Morskiego Oka atakował tłum, który nie wiadomo skąd się wziął. Część odpowiednio przygotowana do podejścia, inni ślizgający się w trampkach, nie dający za wygraną… choć nieraz warto ustąpić dumie i dać się pokonać. Po kilku zjazdach docieram do brzegu stawu skąd prędko do Schroniska na zestaw podwójnie rozgrzewający: rosół i grzaniec 😉 Tłumy wokół świadczą o tym, że dobrze dobrałem porę, na zewnątrz gwar i ścisk potężny.

Pełen werwy wracam jeszcze na chwilę nad staw, rzucam mu ostatnie spojrzenie, wiedząc, że wrócę choć już w innych okolicznościach. Zmrożona rankiem droga, w okolicach godziny 14 jest już tylko wspomnieniem. Chlabra towarzyszy mi przez cały powrót – mały plus jest taki, że się człowiek nie ślizga 😉 Słońce już dawno schowane za najwyższymi szczytami a ludzi mijanych w kierunku Oka coraz więcej, jak gdyby dopiero zaczynął się dzień…
Spełniony docieram do Palenicy, chmury zaczynają wirować tworząc niezykłe kształty, kapitalne widowisko. W drodze powrotnej do Zakopanego niebo przybiera najróżniejsze barwy, dosłownie płonie, aż człowiek żałował, że busik nie może się zatrzymać 😦
Droga powrotna do Leszna przypada na noc zmiany rozkładu PKP, wiele dziwnych rzeczy się dzieje, ale nie miejsce tu na to 😉 What matters most to doskonałość widoków znad Morskiego Oka, kto był ten wie, kto nie był… ten też wie 😉 Mało wymagająca droga i częste tłumy to rzeczy, które da się wybaczyć, ba jeśli wybierze się odpowiedni moment, można wyeliminować obie przez co cała wyprawa może naprawdę na długo wryć się w mózg a każde wspomnienie będzie tylko potęgować chęć powrotu w Tatry 🙂