Czasami tak jest, że nie trzeba mieć żadnego planu by zrobić fajny trek. Jedyne co potrzeba to mapa i głowa otwarta na improwizację. W taki oto sposób trafiłem na pagór Sundsheia, który najprawdopodobniej debiutuje w polskiej blogosferze 😀
„A nie chce mi się!” taka myśl przebiegła mi przez głowę, kiedy zacząłem zastanawiać się nad krótką listą szlaków, które przyszykowałem sobie na kolejny dzień. Po 3 dniach pogodowo-krajobrazowej petardy zaatakowało mnie uczucie pełności (inaczej mówiąc: w dupie mi się poprzewracało ;)) skutkujące pełnym luzem co do tego co przyniosą kolejne dni. Pobolewało mnie kolano i od samego rana wcierałem w nie jakieś smary od Szwajcarskich sąsiadów, grzało ładnie. Była niedziela, planem był brak planu, brak spiny i to było najlepsze. Bo kto powiedział, że dzień w dzień trzeba gnać w skrupulatnie wybrane miejsca, Lofoty z tego co się orientuję nigdzie nie uciekają i przyjdą kolejne wizyty nań 😉 A dzisiejsza opowieść pokaże, że tam w sumie nie trzeba planować, wszystko toczy się samo.

Po śniadaniu okazało się, że współlokatorki miały tego dnia zaplanowane nurkowanie w Heningsvær i wolne miejsce w aucie. Nie nie, nie pojechałem z nimi uskuteczniać podwodnych harców, ale skorzystałem z podwózki do Gravdal gdzie postanowiłem rozchodzić nogę i obczaić okolicę.
Tam też wzrok niewątpliwie przykuwa kościółek Buksnes. Wzniesiony na niewielkim wzgórzu, widoczny z daleka charakterystyczny, czerwony, drewniany budynek to niezły przykład „smoczego stylu” dragestil w architekturze północy, jedyne czego braknie to smocze łby w wykończeniach szkieletu dachu. Strzelistość i jaskrawe barwy ponad stuletniej świątyni z pewnością idealnie sprawdzają się zimą kiedy, jako kolorowy rodzynek góruje ponad przykrytą śniegiem okolicą.


O rzut beretm, kamieniem czy czym tam chcecie znajduje się niewielka plaża, internety mówią, że miejsce to zowie się Kleppen Seaside. W każdym razie trochę skryta piaszczysta plażunia (mała jest) z fajnymi kamlotami jest dobrym miejscem na zapoznanie się z tym czego słucha norweska młodzież, jeden brzeg zajmowałem ja, drugi dzieciaki słuchające miejscowego hip hopu. Nawet nie wiecie jak dziwinie brzmi rapowany norweski 😀


Nie oszukujmy się jednak, noga wciąż potrzebowała rozchodzenia a jak wiemy najlepsze na to jest… wdrapanie na jakiś pagór 😀 Proste, prawda?
SUNDSHEIA (288 m.n.p.m.)

Dlatego też przy akompaniamencie norweskiego hip hopu rzuciłem okiem na mapę okolicy i szybko uwagę moją przykuł płaski pagór, Sundsheia. Żabi skok z Gravdal, 300 metrów wysokości i do tego położenie w miejscu dość ciekawym obiecującym niezłe widoki. No to ruszamy 4 litery.
To co na mapie wyglądało spoko z początku okazało się bardziej skomplikowane bo sieć miejscowych uliczek prowadzących do początku szlaku była gęsta – najważniejsze jednak, że trzeba było dotrzeć do szpitala, a tam drogę co i rusz wskazują znaki. Potem tylko dzielnica jednorodzinnych domków… i gdzieś tam powinien zaczynać się ścieżka. Tylko gdzie? Bardzo dobrze w tej sytuacji spisała się mapa z ut.no/kart i świetnie działający gps, który poprowadził mnie wzdłuż płotu jednego z domków za którym krył się początek szlaku… który konkursu na popularność raczej by nie wygrał, ledwo zauważalna ścieżynka prowadziła ku rzadkiemu laskowi.

Szlak to pojawia się to znika, powoli jednak zyskuje się wysokość. Wtem głośne „buuuzium” przecina powietrze, nie wiem co się dzieje… wystarczy jednak, że wychodzę poza linię drzew by zobaczyć sprawcę całego zamieszania: do Leknes zawitał pasażerski prom, który przywitał się z przystanią. No i powiem wam, że jak już człowiek przemęczy tę początkową fazę, gdzie z lewej i prawej nieurodziwe drzewka to robi się spoko. Robią się widoki a tych nigdy dość.


Na dobre wraca i ścieżka, która po chwili zaczyna prowadzić pośród mokradeł i kawałek idziemy po kładce. Po drodze mija się takie wypasone karłowate… kurde żebym wiedział, buki, olszyny? Do pokonania zostaje kilka kamlotów i osiąga się szeroki płaskowyż, za którym wybija się skalisty szczyt.




Sundsheia nie jest wybitnym pagórem, nie jest dramatycznie strzelisty(a/e?), ciężki technicznie. Nic z tych rzeczy, to fajna i miła górka na sobotni/niedzielny spacer, kiedy człowiek nie chce się przemęczać (choć od strony północnej jest dość urwista i będąc nieostrożnym można by zrobić fikołka w dół), ale liczy na dawkę miłych dla oka krajobrazów. I tych nie brakuje. Na szczycie otwierają się widoki na Flakstadøyę z monumentalnym Stornapstinden, ciągnąca się 15 kilometrów cieśnina Nappstraumen rozdziela wyspę od Vestvågøy, która również robi wrażenie, z zupełnie nowej perspektywy można spojrzeć w kierunku plaż, które odwiedziłem dnia poprzedniego.




Niby nie jest to dużo metrów (288!), ale po pokonaniu ostatnich głazów i stanięciu na szczycie robi się takie typowe lofockie WOW! (aka. O kur.., ale pięknie!). Niekończące się przestrzenie są tam tak uspokajaące, że można by tak siedzieć, podziwiać i nic więcej nie robić, prażąc się na słońcu. Takie są Lofoty, nie trzeba poważnych wypraw by znaleźć miejsca zachwycające.






Jednak wszystkie te widoki to nic w porównaniu z małym pomarańczowym cosiem rosnącym na całym płaskowyżu. Malina moroszka to mało znana i do tego w Polsce chroniona kuzynka naszej maliny. Na północy za to często spotykana i popularna, lubująca się w terenach troszkę bardziej podmokłych, nie za suchych i mroźnych, czytaj: Lofoty jak znalazł. Dojrzała moroszka przybiera pomarańczową barwę, słodkawo-gorzki smak i jest nawet bardziej miękka od naszej czerwonej, dojrzewająca za to jest czerwonawa właśnie, twarda i bardziej gorzka. Dobrze to wiem, bo z początku zerwałem kilka takich dojrzewających 😀 Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję skosztować przetworów z jej owoców – bardzo popularne są dżemy – to nie wahajcie się, nie dość, że smaczna to i zdrowa to pyszność 🙂


Kręciłem się wokół szczytu i na płaskowyżu zdecydowanie dłużej niż wskazywałaby na to logika. No, ale cóż zrobię, fajny punkt to jednak był – a patrzenie na np. daleką kontynentalną Norwegię było jakieś takie kojące.


Godzina nie była wybitnie późna… jednak ja zdecydowałem, że to mi wystarcza i mogę wracać, na piechotę, ile się da zaglądając nad morze. Wolałem oszczędzać nogę, więcej też po prostu mi się nie chciało – i ja tam nie wiem, ale wydaje mi się, że wiele osób boi się przyznać do tego, „że nie chce się więcej”, jakbyśmy musiali być nieustannie na najwyższych obrotach, majac zaplanowany każdy krok, coś do zrobienia? Czy mogłem z tego dnia wycinsnąć więcej? Oczywiście, i to dużo dużo więcej. Nic jednak na siłę, góry nie uciekną, Lofoty nie uciekną.
Poza tym spacer do Ballstad to jednen wielki taras widokowy więc nudy nie było.



A w samym miasteczku postanowiłem cały ten ówczesny luz przypieczętować odwiedzinami w miejscowej restauracji. Celem wypicia piwa oczywiście bo na pełnoprawną kolację musiałbym zaciągnąć chwilówkę 😀 Ballstad choć niewielkie ma kilka miejscówek gdzie można zjeść, ja wybrałem się do Himmel & Havn, charakterystycznego dość miejsca, tuż obok cumuje drakkar 🙂 Zapachy z kuchni były przednie, ale miejsc przy stołach brak, pozostawały fotele na tarasie. Tam też jak król życia przy „zachodzącym” (czyt. chowającym się za górami) słońcu raczyłem się cudownie tanim piwem, ach człowiek już się niby przyzwyczaił, ale i tak każdy wypad do norweskiej restauracji to kwintesencja powiedzenia: „Kto biednemu zabroni bogato żyć?”


PODSUMOWUJĄC:
- Naprędce wymyślony trek na Sundsheia liczył sobie 4 kilometry w jedną stronę,
- powrotny spacer z Gravdal do Ballstad to kolejne 6 kilometrów (z groszem),
- cena piwa w restauracji to bagatela 98 koron czyli 40 złotych 🙂
- za to za malinę moroszkę z Sundsheia nie trzeba płacić nic a jest przepychotka 🙂
Gratuluję pięknej pogody i moroszek, które – mam nadzieję – kiedyś i ja będę mógł spróbować w naturalnym środowisku. To miejsce prawie idealne… Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie
Dzięki! Powodzenia życzę! A swoją drogą dlaczego prawie idealne? 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Niestety, podejrzewam że długie zimy i dni polarne tak daleko na północy sprawiają, że potencjalny okres odwiedzin i dobrej pogody jest raczej krótki 🥶
PolubieniePolubienie