Ostatni aktywny dzień na Vestvågøy spędziłem na dwójnasób: ogarnąłem zakupy pamiątkowe a także zrobiłem niewielki trek na Offersøykammen, niewysoki ale strasznie widokowy pagór, deal idealny.
Nie żebym narzekał, ale kolejny już dzień ponownie przywitał mnie bezlitosnym słońcem i całkiem niepółnocnym ukropem (co niby powinno cieszyć bo fajna pogoda, hurra, ale w globalnej perspektywie to niepokojące).

Pierwszą część dnia postanowiłem spędzić na bujaniu się po sklepach w poszukiwaniu pamiątek, dla mnie jak i całkiem sporej ekipy w kraju. W Ballstad niewielkie centrum informacji turystycznej znajdziecie w JOKERZE. Jeśli jednak chcecie znaleźć miejsce gdzie wybór lofockich prezentów będzie naprawdę spory to powinniście podjechać do Leknes i tamtejszego Lofoten Gaver og Brukskunst, które znajdziecie naprzeciwko stacji Circle K. I choć zaopatrzyłem się w nowy zestaw trolli, magnesów, pocztówek czy zakładek do książek to najbardziej żałowałem, że do Polski nie mogłem wziąć dżemu z moroszki. Najmniejsze słoiki 500ml a jak wiecie dżemy w bagażu podręcznym obowiązują te same zasady co płyny. W każdym razie zaraz obok sklepu z pamiątkami macie miejscową piekarnię/kawiarnię Lofoten Bakeri gdzie upolować możecie moroszkową muffinkę a także mnóstwo fajnych kanapek, ceny jednak są bardzo norweskie 😉 Zakupy odbębnione, można było ruszyć rozruszać gdzieś kości.

Offersøykammen
Pagór ten podziwiałem niemal każdego dnia pobytu na Lofotach. Choć nie jest on ani najwyższy ani dramatycznie strzelisto-porwany to i tak jego wybitność i położenie na uboczu sprawiają, że jest dość charaktersytyczny. Z daleka wygląda na osobną wyspę, jest to jednak zgrabna iluzja. To idealny „sunday hike” dla całej rodziny, takie informacje znalazłem w internetach, niewysoki szczyt z łatwym szlakiem i olśniewającymi widokami. Cóż, nie pozostawało nic innego jak sprawdzić czy rzeczywiście to pagór z typu „co zrobić by się nie narobić a zachwycić” 😉




Rozłożysta górka znajduje się na samym krańcu Vestvågøy, dalej jest już podwodny tunel i zaczyna się Flakstadøya – do 1990 obie wyspy połączone były tylko transportem promowym. Niemal pod sam początek szlaku można podjechać autobusem z Leknes (45 koron) jednak trzeba być czujnym, bo kurs na wielu przystankach zatrzymuje się tylko na żądanie i w ten sposób… przejechałem cały tunel i wysiadłem dopiero na drugim jego końcu 😀 Na szczęście ma on ma wielki chodnik, którym bez problemu dało się zawrócić. To jednek ciekawe choć niekoniecznie przyjemne doświadczenie, temperatura wewnątrz dość niska, ciśnienie też znacząco inne – w najgłębszym miejscu schodzi do 63 metrów ppm – a na dodatek woń spalin.

Jak już się znajdziemy po odpowiedniej stronie tunelu to kluczową sprawą jest zlokalizowanie początku szlaku. A wiedzcie, że nie jest on znakowany, żadnych tabliczek itede. Na szczęście jest on na tyle widoczny, że z jego znalezieniem nie powinniście mieć problemu – wystarczy dojść/dojechać do parkingu z platformą widokową na Nappstarumen. Miejsce to poznacie po tym… że jest parkingiem 😀 oraz po wielkiej runie zawieszonej na skalnej ścianie. Runa symbolizuje łódź, ludzi i ryby czyli innymi słowy w jednym znaku ukazuje ducha Lofotów. Kilkadziesiąt metrów dalej na zbocza naszej gorki odbijają dwie nieźle widoczne ścieżki, nieważne którą wybierzecie i tak spotkają się 50 metrów wyżej.



I w tym miejscu należałoby się pochylić nad norweskim określeniem „sunday hike”. Nie pamiętam u kogo czytałem zbliżone przemyślenia, ale konkluzja była podobna: to co dla Norwegów uznawane jest za łatwe wcale takie łatwe wydawać się nie musi. Tam gdzie miejscowi czują się jak Legolas w drodze przez Caradhras tam my możemy wczuć się w rolę Gimliego. Itede itepe. Norwegowie ulepieni są z innej gliny, nawet nie wiem czy gliny, a może bardziej jakiegoś admantinium. Szlak na Offersøykammen uznawany jest za łatwy, lekki i przyjemny z lekko wyraźnie stromym początkiem. I przyznam, że nie był on dla mnie ciężki, ale wyobrażam sobie wiele osób przeklinających przez pierwsze 30 minut wspinaczki, naprawdę można złapać zadyszkę bo idzie się ostro pod górę. Myślę, że Norwegowie żółty szlak na Waligórę również uznaliby za „nice sunday hike” 😉



I jakkolwiek szło mi się zdecydowanie przyjemnie to wrażenie zrobiła na mnie rodzinka (a potem następna), która nie dość, że z lekkością mnie wyminęła przy wchodzeniu to jeszcze na luzie zaczęła zbiegać. W momencie kiedy sam dopiero doczłapałem się do szczytu. Byłem tam jedyną osobą, która została na dłużej niż minutę – wszyscy pozostali pyk, rozciągnięcie się i z powrotem. Może bywają tam dzień w dzień i nie potrzebują napawać się widokami tak jak ja? Możliwe.

Droga na szczyt ma kilometr długości i pokonuje się ją w godzinę z hakiem, wspinając na 436 metry. Rzeczywiście jest stromo, ale im bliżej wierzchołka tym robi się łagodniej. Całą wędrówkę towarzyszą nam niesamowite krajobrazy, których kulminacja na szczycie urywa co nieco. 360 stopniowe spojrzenie na wyspy robi wrażenie, w zasadzie gdzie się nie spojrzy to można wesoło „o kur…czakować” 😉 Na mnie największe wrażenie zrobiły wszelkie odcienie morskiej zieleni a także znajomi z dni poprzednich: plaża Haukland. Mannen i daleki potężny Himmelstindan. Miejsca takie jak te uświadamiają człowiekowi jak małe-duże są to wyspy, gdzie nie spojrzysz tam dziesiątki możliwości na nowy trek, nie wiem ile trzebaby czasu by przejść każdy możliwy szlak.







Będąc na szczycie można pozostawić po sobie pamiętkę i wpisać się w jeden z notesów, które znajdziecie w niewielkiej skrzynce. Miejscie jednak ze sobą jakieś pisadełko, bo długopis, który znalazłem był wypisany 😦


Zejściu z góry towarzyszy nieustannie kapitalny widok na „moją” część Vestvågøy. Na wysokości mniej więcej 150 metrów zachęcam was do skręcenia w prawo i wydłużenie spaceru. Tak odbijając dojść można niemal nad morze i spojrzeć na dość urwistą północną ścianę Offersøykammen. Droga nad samą wodę prowadziła jednak przez bagno więc trzeba było zrobić stop. Odbitka ma ma około kilometra długości więc da się ją zrobić szybko a dość mało znany widok szczytu jest tego wart.



Powrót do Ballstad tradycyjnie uskuteczniłem z buta, chcąc trochę dłużej ponapawać się widokami. Dzięki czemu mogłem odczuć jak bardzo na przestrzeni 150 metrów zmienna potrafi być aura. Wystarczyło wejść na most ponad Nappstarumen a wściekle silny wiatr zaczynął swoje harce. Trzy kroki po zejściu spokój. Takie cuda.

Jeśli jesteście fanami wierzbówki kiprzycy to dalszy fragment wzdłuż drogi E10 was zachwyci, ilość kwiatów jest tam wielka. Choć bądźcie przygotowani na dość intensywne zapachy z okolicznych farm 😉 Minąwszy znak „ostrzegający” o łosiach miałem nadzieję, że gdzieś jakoś chociaż jeden się pojawi. Niestety nic z tego 😦


Tak sobie spacerując dotarłem do Gravdal, a tam straciłem sporo czasu nad samiuśkim morzem, włócząc się po marinie i przystani. Ach, gdyby tak mój żołądek był bardziej przywykły do żeglugi, chętnie bym poodkrywał Lofoty z zupelnie innej, lekko bujającej perspektywy.
Do Ballstad wróciłem autobusem. Czekał mnie tam ostatni nocleg, a jak się okazalo zieloną noc miały również Greczynki oraz kanadyjska para i… no coż wieczór przeciągnął się bardzo bardzo. Wina, piwa i rozmów nie było końca… A przygoda z Lofotami powoli powolutku zaczynała dobiegać końca.
PODSUMOWUJĄC:

- trekking na Offersøykammen to rzecz całkiem przyjemna, choć jeśli ktoś naprawdę nastawi się na niedzielny spacer po obiedzie to może się zdziwić, bo można się też trochę spocić. Widoki każdemu jednak zrekompenują wysiłek. Szlak na szczyt ma długość całego kilometra, a pagór wznosi się na 436 metry.
- drugi i trzeci kilometr marszu zawierają się w odbiciu ku bagnom,
- kawałek spod pagóra do Gravdal to kolejne 6 kilometrów i tak sobie myślę, że rower na Lofotach byłby rozwiązaniem idealnym.
No widzę że i tam są niejakie problemy ze znakowaniem.
PolubieniePolubienie
Są kopczyki 😉 Poza tym to znakowania nie ma, na szczęście szlak jest taki że zgubić się nie można 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
No tak w górach kopczyki i z mapą oraz busolą nikt się nie gubi, jednak w Trójmiejskim Krajobrazowym znakarzy bym na drzewach powywieszał.
PolubieniePolubienie