Jak zrobić by się nie narobić? To pytanie przyświecało nam drugiego dnia w Swanetii – kolano dokuczało Bartowi i postanowiliśmy za minimum wysiłków otrzymać maksimum widoków. I jakkolwiek druga część planu absolutnie wypaliła tak nie mogę powiedzieć byśmy przy okazji nie zrobili miliona kilometrów 😉 Zapraszamy na masyw Zuruldi, gdzie świat nie kończy się na najwyżej w Gruzji położonej restauracji 🙂
Pierwszy dzień w Mestii pozamiatał. Szykowaliśmy się na klawość nad klawościami, no ale sami wiecie – pierwsze spotkanie z Kaukazem może człowieka onieśmielić. Ceną jaką przyszło nam zapłacić za trekking do jeziorek Koruldi było kolano brata mego. W naszej mądrości zadecydowaliśmy, że na drugi wrzucimy na luz, spokojnie wyciągiem wjedziemy na masyw Zuruldi, pooglądamy Uszbę, wypijemy piwo, będzie spoko po prostu. Bez męczenia się… Aha, a 23 kilometry zrobiły się same 😀

A było to tak…
AKT I: Szukajcie a znajdziecie
Humory dopisywały. Plan był doskonały. Podejść do wyciągu. Wjechać i włuala.
Masyw Zuruldi góruje nad Mestią. Poprzedniego dnia spoglądaliśmy nań dość często, wyciąg na samą górę widać było jak na dłoni. Zimą jest to dość popularne miejsce wśród narciarzy, 7km tras o różnej trudności w akompaniamencie ośnieżonych szczytów jest bardzo kuszące. 7 lat temu wybudowano kolejkę linową Hatsvali, która w znacznym stopniu ułatwiła życie wielbicielom białego szaleństwa. Latem służąc również piechurom 🙂 Ówczesna dolna stacja kolejki znajdowała się jednak na 1870 m.n.p.m. i dostanie się tam bez własnego transportu zabierało trochę czasu. W zeszłą zimę powstała jeszcze jedna stacja, ulokowana w granicach Mestii dzięki czemu zniknął problem z dotarciem doń.

Dotarcie do pierwszej stacji kolejki jest proste. Trzeba wyminąć Muzeum Etnograficzne i kontynuować marsz drogą aż znak powie gdzie macie skręcić. Na miejsce dotarliśmy wcześnie. I zonk 🙂 Prace konserwacyjne. Mające skończyć się 13 sierpnia. A był dzień 23 sierpnia. Z nami para Holendrów, równi nie zadowoleni co my. Mimo to informacja „Zapraszamy do średniej stacji, która działa”… zadziałała na nas mobilizująco. Pokombinowaliśmy chwilę czy chce nam się iść, popatrzyliśmy na przydrożną mapę i uznaliśmy „spoko damy radę!”.

Taaa, tylko gdzie zaczyna się jakiś szlak? Wokół wszystko rozdupcone, ale jest dwójka robotników. Oni ni chu chu po angielsku a „my z polskiej szkoły, gdzie Nu, pagadi znaczy nie pogadasz” jednak po chwili pokazują nam szlak, którym dojdzie się wyżej… choć na pytanie czy dalej kolejka działa nie znali odpowiedzi…
Nic to, ruszyliśmy w las, który z początku wzbudzał zaufanie. Ścieżka widoczna, wydeptana, wyjeżdżona nawet. Sporo błota, ale to pikuś. Im dalej jednak tym bardziej mrocznie, ścieżynka robi się coraz mniej wyraźna. W pewnym momencie ginie wśród młodych drzewek, na szczęście po ich pokonaniu pojawia się znowu.
Zaczyna się jednak podejście i wtedy już w ogóle trza wysilić wzrok by nadążyć i znaleźć jakikolwiek szlak. Kilka minut takiego męczenia i trafiamy pod jeden ze słupów kolejki. Kilka metrów ponad nami wypłaszczenie, jest nawet płotek – znaczy się na pewno będzie normalna droga czy cuś. Wspinamy się po stromym podejściu i… wita nas szutrowa dróżka! Hurra!
Tak byłem zaaferowany odnalezieniem drogi, że nawet nie zauważyłem kiedy za naszymi plecami niemal całkowicie ukazała się Uszba. Ten widok tylko dodał nam sił, w końcu z samej góry panorama musiała być obłędna!

Ruszyliśmy z kopyta. Nie uszliśmy kilkudziesięciu metrów jak dotarliśmy do asfaltówki. Tej samej, którą miejscowi podjeżdżają pod środkową stację kolejki. Łoho, to może stopem skoczymy?
Cóż, ruch był niezwykły… Przez pierwsze 30 minut chyba nie minął nas nikt jadący w górę 🙂 A my szliśmy. Pełni nadziei, że to „już za zakrętem… tym kolejnym może”. Aż udało nam się odszyfrować przydrożne oznaczenia: 5/1, 4/2, 3/3 – była to oczywiście zmieniająca się wraz z marszem odległość z Mestii/do wyciągu.
Monotonna wędrówka asfaltem ciągnęła się. Gruzini nie przychodzili z autostopową pomocą, Uszba wciąż była piękna.
Nasza męczarnia skończyła się 2 godziny od wystartowania koło dolnej stacji. Po nastym zakręcie naszym oczom ukazała się środkowa stacja kolejki. Działająca ❤
AKT II: PIWO NA 2400 METRACH I PANORAMA KOSIOR
Na górną stację dociera się wyciągiem krzesełkowym, 4 osobowym (cena wjazdu 10GEL, czynne od 10.00 do 16.45). W zależności czy jest tłum czy raczej ludzi nie ma, podróż może potrwać 20 ale i 30 minut. Kark podczas takiej przyjemności może zaboleć, bo chęć ciągłego obracania się i spoglądania na Uszbę jest przeogromna.

W końcu jesteśmy! W nagrodę czeka nas piwo na prawie 2400 metrach Restauracja Zuruldi chwali się tym, że jest najwyżej położonym tego typu lokalem w kraju. Nie będziemy polemizować.
Nowoczesny budynek, sporawa nazwijmy to sala jadalna, taras z widokiem za bezcen, Massive Attack sączące się z głośników. Można było męczyć te kilka kilometrów po asfalcie. Tym bardziej, że tłumów jak na Kasprowym nie uświadczyliśmy.


Widok z tarasu restauracji/najbliższej okolicy jest imponujący. Podziwiamy cały szlak dnia poprzedniego, widać tłumy zmierzające ku jeziorkom Koruldi. Uszba nie tak wstydliwa, Bachgurani, Latraldashi, Chatintau jak na talerzu.

Z drugiej strony Laila, masyw Labskaldi i pojęcia nie mam co jeszcze. W każdym razie prezentują się kapitalnie, potężnie, monumentalnie. W dolinach może i być zielono, ale na szczytach nieustannie królują lodowce.

Po piwku już? No to idziemy dalej.

Masyw Zuruldi to takie długie wypłaszczenie zakończone niewybitnym wzgórkiem Mentashi, na którym znajdują się nadajniki radiowe i telewizyjne. Z restauracji trzeba przejść około dwa i pół kilometra – wierzcie mi jednak, warto zrobić ten mały spacer bo widoki są kapitalne a panorama jest niemal 270 stopniowa. No i po drodze jest jedyne pole z jagodami, nigdzie indziej w Gruzji nie mieliśmy takiej wyżery 🙂

Ścieżka początkowo biegnie wśród drzew, szybko jednak wchodzimy na halą z której widać charakterystyczne wzgórze i nadajniki. W tle schowany w chmurach masy wTetnuldi. Szlak tak wije się, znika w lasku, to znowu pojawia. Na chwilę rozchodzi się na dwie ścieżynki by po chwili znów się zejść.
2472 metry Mentashi nie robią wrażenia kiedy poparzy się na większych kolegów a przecież to wysokość niemal równa Rysom! Daje to wyobrażenie o potędze Kaukazu!

Radioodbiorniki wydają dziwne dźwięki, trzeszczą, „nadają”. Dookoła głębokie doliny, powyżej 4-tysięczniki okute lodem. Widoki ze wzgórza są jedyne w swoim rodzaju. Nie jestem pewien, ale myślę że dostrzegam nawet Szcharę. A może to Jangi-Tau, kolejny 5-tysięcznik? Czort to wie.





Głęboko w dolinie schowana jest wioska Tsvirmi. Ze wzgórza prowadzi doń ścieżka, ponoć momentami bardzo zwodnicza, jednak myślę że warta zachodu, Tsvirmi bowiem zachowało naturalny urok nieskażony wciąż rozwijającą się turystyką.

Po dość długiej kontemplacji zaczynamy odwrót. Szybko wracamy pod restaurację i podejmujemy decyzję o zejściu na piechotę – jest ścieżka, kierunek Mestia. Co może pójść nie tak?
AKT III: Long Way Home 🙂
Powrót, ta… Trochę się wydłużył.

Nasza ścieżka biegła lasem. I to bardzo fajnie, nie mamy nic do zarzucenia. Od czasu do czasu przebłyski dalekich gór, tu Uszba, tam Laila. W lewo, w prawo, taki wunż. A pośród tego lasu guesthouse. Wypasiony bym powiedział. Mowa o Heshkli Hut, dookoła tylko przyroda, spokój, równowaga…

Nasza ścieżynka biegnie dalej, znów zakręca. Nagle na naszej drodze pojawia się Mitsubishi Delica. Pruje przed siebie, dym, kurz. Musimy wyglądać na lekko skołowanych bo zatrzymują się przy nas z pytaniem „dokąd idziemy i czy wiemy jak dojść?”. Wiemy wiemy, tyle, że chwilowo nam się nie chce.

I wtem. Dochodzimy do starego znajomego… asfaltówki. Uznajemy, że do Mestii dotrzemy właśnie tą drogą – przedzieranie się przez poranny las nie bardzo nam się uśmiecha. Cóż…
Idziemy. Idziemy. Idziemy…
Okazuje się, że droga prowadzi do Mestii, tyle, że robi to bardzo okrężnie. Jak podliczyłem później, nadrobiliśmy tak z 3-4 kilometry. Najgorsze było to, że droga wiła się niesamowicie i nikt nie zatrzymał się na podwózkę – w takich okolicznościach przyrody było to wołanie o wypadek.
No, ale przynajmniej widoki na Mestię w popołudniowym słońcu były klawe.
Po nieskończenie długim marszu dotarliśmy do miasta, pierwszą wieżę obronną przywitaliśmy z ulgą. Słońce chyliło się ku zachodowi a my zamiast luźnego dnia mieliśmy w nogach prawie 25 kilometrów. Nie wiem, może to przez to chaczapuri z buraczkami i pielmeni tak nam smakowały? 😉
Czego człowiek nauczył się tego dnia?
- na Mentashi jest najlepszy punkt widokowy w okolicach Mestii,
- piwo na 2400 metrach smakuje tak samo jak 120 metrów nad poziomem morza,
- z bolącym kolanem da się przejść 25 kilometrów. I następnego dnia to samo 😀 A kolano w ten sposób nie zdrowieje 😉
- Uszba to „Wiedźma” i non stop chowa się w chmurach,
- Kaukaz jest wspaniały,
- w górach nie ma czegoś takiego jak dzień „na luzie” 😀
Fajnie piszesz chopie – kapitalny styl! Pozdrawiam i lecę do Swanetii 🙂
PolubieniePolubienie
Ha, dzięki wielkie, się staram się! 😉 I już ci zazdroszczę bo wróciłbym tam z miejsca 🙂 I chyba w przyszłym roku nie ma mowy by tego nie zrobić. Powodzenia i najlepszego!
PolubieniePolubienie