Macie tak, że przed wyjazdem naczytacie się o miejscu, naoglądacie, nasłuchacie, odpowiednio nastawicie, wymagania poszybują w górę… a koniec końców dochodzi do rozczarowania? Pewnie, że tak. Ten wpis jednak o tym nie będzie, bo góry w Gruzji porozkładały nas na łopatki i biada temu, kto choć raz nie zagości w Swanetii bądź pod Kazbekiem 🙂
Jest późne popołudnie. Nasza marszrutka dzielnie pokonuje kolejne serpentyny, od czasu do czasu ustępując miejsca krowom, które jakby nigdy nic pasą się na obu pasach drogi do Mestii. Od wylądowania w Kutaisi minęło już 7 godzin, nie czujemy jednak zmęczenia jazdą – nasz kierowca co chwilę zatrzymuje się by pokazać nam otaczające cuda m.in. niezwykłe turkusowe jezioro powstałe wskutek wybudowania zapory na rzece Enguri.


Pokonujemy kolejne zakręty, powoli ukazują się pojedyncze ośnieżone szczyty, lodowce na wysokości czterech tysięcy metrów kryją się pomiędzy strzelistymi skalistymi szczytami. A na naszej drodze pierwszy raz staje Uszba, kaukaska „Wiedźma”, szczyt o którym naczytało się tyle, że głowa mała. I głowa rzeczywiście nie daje rady, wciągam powietrze chyba nad wyraz głośno, oczy mam wielkie i radosne. Więcej nie muszę, jest cudnie, będzie pięknie 😀

Jedna rzecz w czasie naszego wypadu była pewna: nie ma czasu do stracenia, od razu po przylocie drałujemy na północ. W góry. Chwilę trwała wewnętrzna walka co pierwsze: Kazbek czy jednak Mestia? Niezależnie od wyboru czekało nas samo dobro, marszrutkę jednak wybraliśmy do nieformalnej stolicy Swanetii.
Wysokogórski region zachwyca przyrodą i krajobrazami, lecz jeśli chcemy się tam dostać musimy pokonać niekrótką drogę: z Kutaisi (z przesiadką w Zugdidi) około 6 a z Tbilisi bagatela 10 godzin jazdy. Opcja pierwsza kosztować was będzie 27 lari (7 do Zugdidi i 20 dalej do Mestii) podczas gdy połączenie ze stolicą to kwestia… 30 lari.

Każdy kto jednak zdecyduje się na taką podróż nie będzie żałował. Bo kogóż nie zachwycą oszałamiające zielenią doliny przytulone do potężnych najwyższych szczytów Kaukazu? Któż z fascynacją nie wzdrygnie się słuchając opowieści o zwyczaju rodowej zemsty – której jakby nie było zawdzięczamy mnogość wież obronnych spotykanych w niemal każdej wiosce i miasteczku…
ZACZYNAMY PRZYGODĘ
W Mestii meldujemy się wieczorem. Część ekipy z marszrutki umawia się z kierowcą na następny dzień i wyjazd do Uszguli – nas nie przekonują, na miejscu mielibyśmy spędzić tylko 3 godziny. Jak będzie z naszą wyprawą tam dowiecie się później 😀

Rozchodzimy się każdy w swoją stronę. Szybko znajdujemy swój nocleg, trudno nie jest – nasz guesthouse mieści się przy przecinającej miasto głównej ulicy, niemalże naprzeciwko znanego Nino Ratiani Guesthouse. Szybko zrzucamy z siebie toboły i ruszamy coś wszamać. Jest późno, miejsc nie ma prawie w ogóle. Udaje nam się wbić do małej knajpki. Menu niestety nie po angielsku i na chybił trafił wybieramy dwie niewiadome. Ziemniaczana-kukurydziana papka ala polenta nie do końca zaspokaja nasze apetyty. Na szczęście następne dni to tylko i wyłącznie wypychanie się aż po granice przyzwoitości 😛 Zmęczeni całodniową jazdą marszrutką dość szybko kładziemy się spać, następnego dnia przeca góry chcemy zdobywać.

Mestia jest doskonałym miejscem do rozpoczęcia wielu wypraw. Jedną z najbardziej znanych – piszą o niej tak w przewodnikach, ale i przerabiał ją niemal każdy kto w Swanetii wylądował – jest wgramolenie się nad jeziorka Koruldi. Nie dość, że podchodzimy pod Uszbę na niebezpieczną dla ludzkiego zachwytu odległość, ale i cały otaczający nas Kaukaz macha do nas. Widoków jest co nie miara a i trudności aż tak wielu nie ma.

GDZIE JEST KRZYŻ?
Pierwszą rzeczą po porannej kawie i zaopatrzeniu się w wielgaśny wypalany „na żywo” chleb (1 lari – wzdłuż głównej ulicy piekarni znajdziecie kilka) było ogarnięcie gdzie w sumie zaczyna się szlak. Nie jest to trudne bo za rękę prowadzą nas tablice. Spoglądam w górę. Krzyż, pierwszy przystanek majaczy niemal 900 metrów ponad nami. Głosik w głowie szepcze: „Wojciech, jesteś na wakacjach odpoczywaj, po kiego grzyba będziesz drałował na jakąś górę?” Fakać to, odpoczywać będziemy w Armenii, w Gruzji mamy robotę do zrobienia!

Ruszamy więc. Kierunek jeziorek obieramy na wysokości gesthałsu Niguriani, tablica jasno mówi gdzie należy zakręcić. Mijamy kolejne hacjendy, kilka wież obronnych, kamienną bramę. Domków coraz mniej, krów coraz więcej. Po chwili zabudowania zostawiamy za sobą, miasto coraz bardziej zostaje w dole. A w oddali cały horyzont ośnieżonych szczytów z Lailą (chyba ;)) na czele. Bardzo szybko robimy kolejne metry, jest stromo, ale cień drzew daje trochę chłodu. Po drodze jest wyczapista skała – wystarczy na nią wejść by ucieszyć się kapitalnym widokiem Mestii i gór ponad, wypas! Tam też spotykamy pierwszą z wielu grupek Polaków wędrujących po Gruzji.


Wracamy w las. Tuptamy w górę, tuptamy i wtem! Drzewa się kończą, przed nami krzywy płot a za nim pierwszy raz widzimy skaliste, poszarpane szczyty – najpewniej Bachgurani, Latraldashi… choć nie oszukujmy się, nic wam te nazwy i tak nie mówią 😉 Od tego momentu „Wow/O kurła” wydaję z siebie z częstotliwością bardzo, ale to bardzo wysoką 😀
Las zostaje za nami. Po prawej w promieniach słońca wygrzewa się potężna lodowa piramida Tetnuldi, lśni i daje po oczach, ale i tak jest cudnie.

Dreptamy dość stromo – w sumie to do krzyża, jest dość mocno, potem teren łagodnieje, robi się „luźniej”. Widoki z każdym krokiem coraz lepsze, natura nas nokautuje. I wtem do naszych uszu dociera rusko polo – grupka rosyjskiej (najpewniej) młodzieży dość głośno daje znać o swojej obecności na szlaku 😦
Mijamy ich szybko skrótem i drałujemy dalej. Uszba niestety skryta w chmurach, okoliczne szczyty szczerzą się jednak do nas jak tylko mogą, podziwiam odległe lodowce marząc by choć na chwilę znaleźć się w ich pobliżu.

Po dwóch godzinach osiągamy wzgórze Tskhakvzagari… inaczej mówiąc dochodzimy do krzyża i drewnianej wiaty nieopodal 😉 Najgorsze za nami, można się było troszku spocić.
Wokół niemały tłumek, wiele osób piknikuje na trawie. Zaraz obok konie skubią zieleninę – wiele osób dociera do jeziorek właśnie na grzbiecie tych zwierząt.

Odpoczywamy napawając się widokami, już w tamtej chwili wyjazd mogłem uznać za udany 😀
KU JEZIORKOM!
Jeziorka jednak czekają, idziemy dalej! Chyba nie ma opcji, żeby ktoś się tu zgubił, pomylił szlak whatever. Wydeptana/wyjeżdżona ścieżka prowadzi prosto, raz po zaraz zakręca – jest jednak widoczna tak bardzo, no… że trzeba chcieć się zgubić by się zgubić 😉
A o co chodzi z „wyjeżdżeniem”? Ano, niedługo po ruszeniu pierwszy raz doświadczyliśmy gruzińskiej fantazji w wersji wysokogórskiej. Dzielne Subaru czy Mistubishi (Delica!) wspinają się na prawie 3 tysiące metrów zawożąc klientelę niemal pod same jeziorka – klient ma mnogo dziengów to wymaga. Przyznam, że widok niektórych aut walczących ze sporym nachyleniem przyprawiał mnie o szybsze bicie serca… no, ale jakimś cudem wypadku żadnego nie zobaczyliśmy.

Dwie godziny od krzyża do jeziorek można podzielić na dwa etapy. Pierw dość łagodnie i dopiero końcówka robi się bardziej stroma. Co jednak jest niezmienne to widoki, że głowa mała. Na tym etapie (do jeziorek włącznie) mamy do wyboru:
- po lewej zielony masyw Mazeri z przełęczą Guli po pokonaniu której, dotrzemy do wioski Mazeri. To mój cel na następny raz bo Uszba stamtąd jest chyba najbardziej zjawiskowa :O

- przed nami grań Laamaja i przy pogodzie Uszba. A jeśli „Wiedźmy” brak to nasze oczy raduje następny w kolejce szczyt: Chatintau. Grań prowadząca do jeziorek ma niesamowite kolory, zieleń miesza się z czerwienią, brązem (rdzą!) – im wyżej tym tych drugich więcej. A wszystko to w megaśnej grze światła i cienia przy akompaniamencie chmur.

- po prawej alpejskie łąki, pauza w wykonaniu doliny Mestiachali i mnogość skalistych czterotysięczników, których nazwami nie będę was zanudzał. Wystarczy, że widok pierwsza klasa!
Wspinamy się powoli, godzina niezła, chmury wtedy nie wydawały się groźne, co się śpieszyć? Droga nie jest męcząca, ale okazuje się być dłuższą niż się wydaje.
JEZIORECZKA KORULDI 😀
W końcu jednak jesteśmy! 2740 metrów ponad poziomem morza. Jeziorka Koruldi, dla nich się tu wspinaliśmy… No cóż. Nie jest to Czarny Staw Gąsienicowy, nie jest Lago di Braies, nie jest jezioro Bohinj. Ale i tak robią robotę – w sensie ich rola lustra.


Bo same w sobie są większymi bajorkami po części bardziej błotnymi niż byśmy chcieli. Jednak jak już obijają się w nich okoliczne góry to jest klawo. Nie nastawiajcie się na nie wiadomo jak wypasione jeziora i będzie spoko 😉

Jeziorek jest kilka. W sumie nie wiem czy jeden całkowicie błotnisty stawik też się do nich zalicza. Większe są dwa i to wokół nich zatrzymuje się większość wędrowców. A że wielu ich nie ma to i tłoku nie uświadczycie. Jedynie co to spokojny piknikowy nastrój zakłócić mogą Rosjanie, którzy wysłużonym Mitsubishi podjadą pod bajorko i w samych gaciach, z wódką w rękach wyskoczą się kąpać. No, tego…

Jeśli czujecie się na siłach, macie czas i przede wszystkim pogodę możecie nie poprzestawać na jeziorkach. Na nienazwany szczyt górujący nad bajorkami prowadzi dość stroma, często kamienista ścieżka. Kolejne kilka godzin pętli pozwala dojść pod jeden z jęzorów lodowca Czeladi a widoki na okoliczne góry są jeszcze bardziej spektakularne. My niestety zrezygnowaliśmy, wtedy to pierwszy raz znać o sobie dało kolano Bara, nie było sensu umartwiać go więcej niż trzeba.

A Uszba zdaje się czekała cały dzień by uhonorować wszystkich, którzy postanowili wybrać się w góry i w końcu – choć i tak nie w całości – odsłoniła swe rogi pozwalając na kolejne „Wow!”
To góra piękna, o strasznie charakterystycznym kształcie. Jest też jednak górą niesamowicie kapryśną pogodowo i technicznie trudną dla śmiałków, którzy zapragną stanąć na jej szczycie/szczytach. Mówi się, że dla Swanów prawdziwy alpinizm zaczyna się dopiero z faktem, gdy okiełzna się „Wiedźmę”. Co ciekawe przed XX wiekiem miejscowi uważali, że wejście na szczyt jest w ogóle niemożliwe. Patrząc na momentami pionowe, niemal tysiąc metrowe skalne ściany usiane lodowcami wcale im się nie dziwię.

Podczas powrotu spotykaliśmy więcej krów, piesełów i koni niż piechurów. Taki urok Kaukazu, zwierzęta mają tam taki luz, że tylko pozazdrościć… no ok, w miastach w upale psiakom nie zazdrościłem 😦
Powrót ogarnęliśmy w idealnym momencie. Z każdym krokiem zbliżającym nas do Mestii niebo zasnuwało się coraz to ciemniejszymi chmurami, tak, że koło 18 gdy zameldowaliśmy się koło pierwszej obronnej wieży w mieście, nad krzyżem zaczęło grzmieć. Nie chciałbym wtedy tam być a ludzi na szlaku mijaliśmy wielu i część pewnie nie miała tyle szczęście i deszcze ich złapał.

Godzinę później było po wszystkim. Burzowe chmury odeszły, zachodzące słońce ostatkiem sił malowało nieboskłon…

Słowem podsumowania: To jedna z tych wędrówek, w czasie których cel okazuje się być tylko półśrodkiem do poznania prawdziwych pereł odwiedzanych miejsc. Bo to otoczenie, strzeliste czterotysięczniki i zielone doliny robią całą robotę i sprawiają, że tego trekkingu na długo się nie zapomni 🙂
GDZIE STOŁOWAĆ SIĘ W MESTII?
Wracając codziennie około 18-19 nie mieliśmy problemu by znaleźć miejsce w którym można coś wszamać. W większych restauracjach było ciasno i niekiedy formowały się komitety kolejkowe, ale mniejsze knajpki nie dość że oferowały miejsce to i zaskakiwały przedobrym jedzonkiem. Co przerobiliśmy i jak oceniamy:
CAFE MALAT – w drodze z Muzeum Etnograficznego znajduje się niepozorne miejsce w którym dostaniecie mega dobre chaczapuri z czerwonymi buraczkami ❤ a także tonę pielmieni za bezcen (ponad 20 pierożków za 8 lari). Do tego świetna kawa po turecku, fajna obsługa, polecamy!
LAILA – chyba jedna z bardziej znanych miejscówek, znajduje się tuż obok Informacji Turystycznej i miejskiego parku. Zawsze tłoczno i o miejsce trudno. Bardzo spoko zupy (w tym grzybowa). Pstrąg lekko przysmażony, ale co najważniejsze jeśli samemu nie zamówimy surówki to dostaniemy rybę bez obstawy, taki zonk.
KOSHKI BAR – no i tu jestem zaskoczony. W internetach sporo opinii o słabej i niemiłej obsłudze, nieświeżym jedzeniu i innych niefajnych sprawach. My wspominamy wizytę tam bardzo dobrze. Świetne khinkali, którymi nawpychaliśmy się jak głupi (0,8 lari za jednego pieroga, minimalne zamówienie od 10 sztuk :D). Do tego bardzo dobry pikantny ajapsandal, dobre czmeruli. My polecamy i mamy nadzieję, złe czasy dla baru minęły.
To co? Najedzeni czy tylko rozbudziłem Wasz apetyt na Gruzję?