Zima na Islandii dla niezmotoryzowanych dziwaków jak my jest nielada wyzwaniem, dlatego by skorzystać z uroków wyspy zdecydowaliśmy się na wykupienie objazdowych wycieczek w najbardziej popularne miejsca: tak zwanego Golden Circle i na Południowe Wybrzeże. O plusach i minusach takich eskapad będzie ten i następny wpis. Zapraszam 🙂

Lecąc zimą na Islandię, bez opcji poruszania się własnym autem trzeba co nieco zaplanować i zminimalizować improwizację na miejscu. Myślę że latem można sobie na nią (a także wesołe uskutecznianie autostopingu) pozwolić, ale zimą już nie bałdzo. Dlatego kwestia poruszania się po wyspie była kluczowa i tamtejsze autobusy poznaliśmy bardzo dobrze 😉
SŁOWO DLA NIEZMOTORYZOWANYCH
Lotnisko Keflavik
Pierwszym wyzwaniem jest dotarcie z lotniska w Keflaviku do Reykjaviku… albo Harfnarfjordur w naszym przypadku. To tam, na przedmieściach stolicy mieliśmy nocleg.
Opcji jest kilka:
- Flybus opcja najdroższa, 2999 koron (ok. 90 PLN – 100 koron to 3,14 PLN). Pierwszy kurs już nad ranem, z dworca BSI (głównego w Reykjaviku) start już o 3.00. Jedzie się około 45 minut.
- Airport Direct którym podróżowaliśmy my. I jak widać cena już uległa zmianie, tudzież nie pamiętam czy mieliśmy aż taką zniżkę. W każdym razie obecnie za transport w jedną stronę zapłacimy 2890 koron (2499 za zakup online; my miesiąc temu w styczniu płaciliśmy 1990!), w obie strony odpowiednio 5780 i 4998 online. Dobrą stroną tego interesu jest możliwość podrzucenia pod nasz hotel/hostel… albo taki który jest blisko i z buta zostają dwie minuty marszu – a to wszystko za dodatkową opłatą 950 koron. Skorzystaliśmy z niej i „wyrzuceni” przy jednym z hoteli koło drogi nr 40 do naszego hostelu mieliśmy raptem 200 metrów.
- Autobus miejski Straeto, linia 55 (+1). Z tym połączeniem jest pewien problem: po pierwsze primo w soboty, niedziele i święta kursuje tylko do Fjordur, co jest dość daleko od centrum. I by podróżować dalej trzeba przesiąść się do autobusu, linia nr 1. W dni powszednie też nie wszystko jest jasne, bezpośrednio do/z centrum da się dojechać tylko ranem oraz popołudniu (rzut okiem na rozkład pomoże) a w pozostałych godzinach uskuteczniamy opcję z przesiadką. Kosztuje to 1680 koron i co najważniejsze za bilet (samej linii 55) da się zapłacić kartą już w pojeździe… czego nie można powiedzieć o reszcie autobusów Straeto, o czym za chwilę.

Reykjavik
Komunikacja w stolicy opiera się na żółtych autobusach sieci Straeto. Jeśli nie jesteście zaopatrzeni w ichnią aplikację, to możecie się zaskoczyć jak już przyjdzie do zapłaty za bilety. Koszt jednego to 470 koron i płacić u kierowcy można tylko gotówką. Co lepsze pieniądze najlepiej mieć odliczone bo nie dostaje się reszty – wrzucając do „skarbonki” dajmy na to 2000 koron… dokładnie tyle zapłacimy za bilet, reszty nie ma 🙂 DLATEGO NAPRAWDĘ ODLICZAJCIE POTRZEBNĄ KWOTĘ 😉
Co ciekawe bilet zakupiony w ten sposób (trza poprosić kierowcę o kwitek bo nie zawsze taki wydaje) daje nam możliwość (w przeciągu 75 minut od zakupu) jednego darmowego przejazdu kolejnym autobusem. I to jest dobre w przypadku gdy wiemy, że gdzieś zatrzymamy się tylko na chwilkę…

W naszym hostelu meldujemy się po 21. Jedynym śladem po roztopach poprzedniego tygodnia było całe mnóstwo lodu, przez który nawet krótki kawałek był męczącym doświadczeniem. Vibrant Hostel w którym się zatrzymaliśmy okazał się miejscówką niezwykle przyjemną. Oczywiście na starcie trzeba było wyjść na debila – dostajemy się do środka, w recepcji nikogo no to dzwonimy dzwonkiem. Po chwili czekania wita nas dziewczyna, która po tym jak się przedstawiliśmy, ze śmiechem spytała po polsku: „A to maili się nie czyta?” Ano, okazuje się, że na skrzynce miałem wiadomość pełną użytecznych i praktycznych informacji dla osób przybywających po godz. 20. No, ale skoro już się pojawiliśmy to pogadaliśmy chwilę i wszystkich ważnych informacji dowiedzieliśmy się z pierwszej ręki.
Sam Hostel polecam bez zająknięcia. Największym i zaskakującym plusem była cena: za 3 noce dla dwóch osób zapłaciliśmy 7500 koron (czyli 236 PLN) co jak na warunki Islandzkie jest chyba niezłym wynikiem? 😉 Pokoje wieloosobowe z piętrowymi łóżkami dwuosobowymi, w pełni wyposażona kuchnia na każde zawołanie, wielka sala wspólna, planszówki do grania, ekipa z każdego zakątku globu. Miłe i przyjemne miejsce 🙂

Wstając następnego dnia zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy wszystko, cały sprzęt fotograficzny, mapy, ciuchy na przebranie w razie WU, wszystko klawo. Tyle tylko, że dopiero na przystanku autobusowym skapnąłem się, że jednej rzeczy nie wzięliśmy, jedzenia 😀 Z tą świadomością ruszyliśmy do stolicy by w centrum przesiąść się do niebieskiego autobusu Reykjavik Sightseeing…
Dlaczego wybraliśmy wycieczki zorganizowane? Ano proste:
- bez prawka nie pojedziesz, to proste. Można oczywiście łapać stopa ale niepewną, chłodną i wilgotną zimą czekanie na okazję nie jest przyjemne a poza tym dzień jest krótki i każda minuta jest na wagę złota. A poza tym po co marznąć przy drodze jak można w tym czasie ze spokojem jechać całkiem wygodnym autobusem. I to z pewnością, że odwiedzi się kilka konkretnych miejscówek. Wiadomo co i za ile. I można podsłuchać kilku niezłych anegdot od „turowego wodzireja”.
- oczywka jest to opcja nietania, ale nieraz nie ma innej opcji i nie ma co patrzeć na cenę, zimą bez prawka i chęci na autostop inaczej się po prostu nie da. Wiadomo, że nie zobaczy się wielu miejsc do których można by się dostać własnym autem, nie ma szans na elastyczność i improwizację… ale przynajmniej jest kolejny pretekst do powrotu 😉

NO TO RUSZAJMY
Jakkolwiek głównym dworcem autobusowym Reykjaviku jest BSI tak wielu turoperatorów swoją siedzibę główną (a zarazem dworzec) ma kilkaset metrów na południe, przy ulicy Skógarhlíð. Na miejscu byliśmy przed godziną 9.00, ciągła ciemność nieustannie robiła mnie w konia i nie potrafiłem ogarnąć, „że jak to tak?”. Polarna noc byłaby chyba dla mnie wielkim wyzwaniem 😉
Tour po Południowym Wybrzeżu trwa 11 godzin dlatego pierwsze o czym pomyślałem jak już ruszyliśmy to brak prowiantu, chwilowo nic innego nie zaprzątało mych myśli. Dlatego wielkim miodem dla uszu była informacja, że pierwszym stopem będzie chwila „na siku”, fajkę a także jak ktoś chce zakupy w sklepie. Hurra, uratowani.
Na starcie każdy z nas dostał tablet, na którym można było śledzić pozycję a także poczytać o wszystkich mijanych ciekawostkach. Pierwsze pół godziny mija jeszcze w porannych ciemnościach, z każdą chwilą jednak robi się jaśniej… co ukazuje jak bardzo deszczowo jest za oknem. Ciemne chmury wisiały nisko, deszcz siąpił, na tamtą chwilę nie wyglądało to dobrze. No, ale to Islandia a pogoda zmienną tam jest 😉 A poza tym, nawet w deszczu widokom było do twarzy 😀
PRZYSTANEK I: Reynisfjara
Jedziemy już dwie godziny, od nastu minut po naszej lewicy wzrasta lodowiec Myrdalsjokull jednak pogoda pozwala dostrzec co najwyżej wzniesienia z płaskowyżu poniżej. My jednak po pokonaniu krętej drogi zbijamy w prawo. Przed nami otwiera się widok na ocean. Wzburzony, jak gdyby zły na to, że ktoś przybywa by pooglądać go z bliska. Witajcie na Czarnej Plaży.

„Słuchajcie mnie teraz uważnie. Co roku na plaży dochodzi do wypadków, niekiedy śmiertelnych dlatego naprawdę PROSZĘ was byście zachowali się jak na dorosłych przystało i w komplecie wrócili do autobusu. Z falami na Reynisfjara nie ma żartów.” – nasz opiekun.
Reynisfjara to plaża, której długo nie zapomnicie. I na którą z pewnością nie przyjedziecie się opalać i kąpać 🙂
Niezwykłe czarne piaski, bazaltowe organy na klifach, skaliste iglice wzrastające z wody na kilkanaście metrów i fale z furią się o nie rozbijające. Tak w skrócie można opisać tę plażę.
O wulkanicznym Reynisfjary nie trzeba chyba przekonywać nikogo – wystarczy spojrzeć na olbrzymią bazaltową grotę Hálsanefshellir, pełną idealnie sześciobocznych kolumn, wyciosanych przez naturę z chirurgiczną precyzją. To plan filmu fantasy/sci-fi bez żadnego przygotowania. Nie dziwi mnie, że nieziemskie dość widoki trafiły na plan Star Treka, Star Wars czy Gry o Tron.



Wiatr, który nas tam powitał był potężny, jakiekolwiek postawienie statywu mogło skończyć się tylko i wyłącznie piękną katastrofą – ba, niektórzy z odwiedzających ledwo trzymali się na nogach. Bazaltowa grota jest wtedy jak wybawienie i można na chwilę schować się przed kolejnymi porywami.
Ruszając wzdłuż kolumn należy uważać, choć do oceanu jest dobrych kilkanaście metrów to nie przeszkadza to falom docierać do samych skał. Na plaży mnóstwo znaków ostrzegających przed siłą oceanu, by nie podchodzić blisko bo fale nie wybaczają braku respektu i mogą porwać raz na zawsze.
Wiatr z każdą chwilą przybierał na sile a mi z każdą chwilą coraz bardziej się tam podobało. Było coś oczyszczającego w tej poniewierce 😀

No, ale trzeba było wracać. Ocean nikogo nie porwał, można było jechać dalej… choć niedaleko. Trzeba było tylko objechać górę Reynisfjall za którą mieści się miasteczko Vík í Mýrdal.
PRZYSTANEK II: Vík í Mýrdal
Gdyby to ode mnie zależało to zupełnie zmieniłbym tę część wyjazdu. Z całym szacunkiem dla niewielkiej miejscowości, ale w okolicy są ciekawsze miejsca – idealnym byłoby wybrać się chociażby na Dyrholaey, niesamowity cypel, który można podziwiać z plaży Reynisfjara (i wicewersa)… no, ale nie ja decyduję.
Do Vik pojechaliśmy chyba tylko w celach konsumpcyjno-zakupowych. Temu też sprzyjała aura, zaczęło padać, początkowo dość łagodnie. Zatrzymaliśmy się koło wielkiego centrum handlowego, pełno sklepów, restauracyjek, ciepło, fajnie, tłoczno, godzina na regenerację i wszamanie czegoś ciepłego.

Nie potrzebowaliśmy nawet minuty by uznać, że jedzenie poczeka – nie po to człowiek dociera do Vik by nie wspiąć się nad tamtejszy kościół i strzelić fotę miasteczka z oceanem w tle. Co zrobiliśmy ochoczo, z każdym jednak metrem deszcz się wzmagał, jakby testując nasz upór – inna rzecz, Vik uznawane jest za najbardziej deszczowe miasto Islandii 🙂 No, ale nie daliśmy się. Znaczy się, poległy nasze skarpety i jak tylko wróciliśmy do budynku to zrobiliśmy podmiankę na świeże. A i na zupę szparagową jeszcze był czas.
Z calego autobusu chyba tylko my opuściliśmy budynek by chociażby rzucić okiem „gdzie my w ogóle jesteśmy?”. A szkoda bo wokół kościółka widoki naprawdę tak mroczne jak piękne.

Najedzeni i uzbrojeni w świeże grubaśne skarpety mogliśmy jechać dalej 🙂
PRZYSTANEK III: lodowiec Solheimajökull
Solheimajökull jest najdalej na południe wysuniętym jęzorem potężnego lodowca Myrdalsjokull. Mieliśmy tam wstąpić po 3 osoby a przy okazji, jak pogoda pozwoli rzucić okiem na błękitno-szare oblicze lodowca. Cóż, pogoda powiedziała „Chyba ty!” i przygotowała dla nas śnieżycę. Ale i tak ruszyliśmy przed siebie.

Turystyka lodowcowa jest na Islandii niesamowicie rozwinięta, nie ma się zresztą co dziwić, to tam znajdują się największe w Europie lodowce. Solheimajökull jest chyba – moim laika zdaniem – najłatwiej osiągalnym i doświadczalnym lodowcem kraju. Po dotarciu do kafejki i parkingu ewakuowaliśmy się z autobusu i ruszyliśmy ścieżką do czoła lodowca. Gęsty śnieg nie ułatwiał widoczności, o jakimkolwiek śladzie lodowca można było pomarzyć – niech tylko fakt, że staliśmy 50 metrów od czoła i juha widzieliśmy powie wam jak dobre warunki nam towarzyszyły. A szkoda, bo choć lodowiec z roku na rok się cofa to widoki i tak wciąż wydają się być „szczękoopadowe”.


PRZYSTANEK IV: Skógafoss
Nie ma chyba lepszej wizytówki Islandii niż wodospady, tak różne, ale i tak samo piękne. Powiedzieć, że jest ich dużo to nic nie powiedzieć. Powiedzieć, że są niezwykłe również brzmi jakoś tak nie do końca pełnie…
Skógafoss na rzece Skóga jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych. Bo też i jednym z najbardziej okazałych i niezwykłych. W końcu to tam Flokiemu w „Wikingach” ukazał się sam Loki!
62 metry wysokości i 25 szerokości nie tworzą z niego najwyższego/największego/inne naj wodospadu Islandii. Jest w nim jednak coś magnetycznego, coś co nie pozwala przejść obok obojętnie. Imponująca kaskada opada z hukiem tworząc orzeźwiającą bryzę a my możemy tak stać i wzdychać.


Wodospad wodospadem, na mnie olbrzymie wrażenie robią też skały i wszelka zielenina je porastająca, „post-wulkaniczna” roślinność jest dosko!

Choć pada śnieg to papa mi się cieszy, tak się spełnia marzenia! Jestem za bardzo oczarowany patrzeniem z dołu by w ogóle pomyśleć o wdrapaniu się schodami na niewielką platformę widokową. A na pewno warto.
Po drugiej stronie Skóga wzrasta dość potężna choć w rzeczywistości niewysoka sylwetka Drangshlíðarfjall. A w oddali niebo zaczyna się przerzedzać, widać nawet pastelowe kolory malowane zachodzącym słońcem.
Wiem też na 100%, że wrócę tam. Szybko. Bo-ponieważ-gdyż tam to zaczyna/kończy się szlak Fimmvörðuháls prowadzący do Thorsmork a jest to jedno z moich trekkingowych marzeń z Islandią związanych.
PRZYSTANEK V: Seljalandsfoss
Czas naglił, słońce skryte za chmurami zachodziło za horyzont. Ciemności powoli wkraczały do akcji. A my pędziliśmy do ostatniego punktu programu, kolejnego wodospadu.
Seljalandsfoss mijaliśmy wcześniej tego dnia, jednak rankiem tylko mignął nam po drodze. Teraz jako wisienka na torcie kaskada czekała na nas cała przykryta białym puchem, kilka godzin wcześniej cała okolica mieniła się jeszcze rdzawymi trawami.

60 metrowy słup wody zdaje się być wyższy niż w rzeczywistości. Wokół prowadzi kręta ścieżka pozwalająca na dokładne obejście – ba, jest również możliwość przespacerowania się po grocie, tuż za kurtyną spadającej wody, od tzw. „dupy strony” 😉 Zimą jednak zdecydowanie tego nie polecam, no chyba że macie raczki albo naprawdę dobre i przyczepne buty.


Dawno temu klif z którego „leci” wodospad stanowił brzeg wyspy i z pewnością ówczesny widok musiał kopać tyłek – Wyspy Owcze przychodzą tu z pomocą, tamtejszy Múlafossur jest doskonałym przykładem takiego „oceanicznego wodospadu” i wyręcza naszą wyobraźnię.

Nieopodal wodospadu znajduje się WC, kiosk z przekąskami i napojami. Jadąc tam własnym samochodem trzeba pamiętać, że tamtejszy parking jest płatny (700 koron)…
Niebo rozpogodziło się na tyle, że przez chwilę człowiek zaczął mieć pewną nadzieję. A imię jej zorza polarna 😉 Dość szybko jednak nasz przewodnik zgasił entuzjazm: „Sorry, jest ledwo K2, ale to tak ledwo i nie ma szans na spektakl na niebie…” ;( Smuteczek. No, ale nie można mieć wszystkiego. Po ponad 30 minutach pod wodospadem, ostatni raz załadowaliśmy się do autobusu i ruszyliśmy z powrotem do Reykjaviku…

BILANS:
- wycieczka kosztowała nas 9490 koron (300 PLN) od łebka,
- trwała ona prawie 11 godzin, od 9.00 do niemal 20.00,
- zobaczyliśmy ciekawe miejsca i na każdym z postojów mieliśmy około 50 minut dla siebie; oczywiście nie jest to szczyt marzeń, ale przynajmniej jedzie się z określonym zarysem ile czasu na co styknie, autostopem mogłoby być różnie, własnym autem to w ogóle bez porównania,
- wypad zamawialiśmy przez agencję Get Local, która jak to na Islandii prócz takich objazdówek oferuje multum aktywności – od jazdy konnej, przez szwendanie się po lodowcach i jaskiniach lodowych po nurkowanie czy podziwianie wielorybów,
- autobus wygodny, opiekun gadatliwy, konkretny i z głupim poczuciem humoru, komfort jazdy naprawdę wielki… W sumie jedynie ten brak kontroli, elastyczności i możliwości improwizacji uznałbym za solidny minus wyjazdu z wycieczką zorganizowaną 🙂
Trzymajcie się!