Stolica Armenii to miejsce ciekawe – niemal pozbawione wiekowych zabytków czy historycznych kompleksów a mimo to historią kipiące. Z jednej strony żywe i pełne energii w centrum, z drugiej na obrzeżach umęczone i pogodzone z tym, że tak dobrze nigdy tam nie będzie. Nie jest łatwo i jednoznacznie opisać to miasto…

DOTARCIE NA MIEJSCE
Ze stolicy Gruzji do Armenii dostać się można na dwójnasób*: nocnym pociągiem lub marszrutką. Przyjemność wolności wyboru środka transportu zostawiliśmy sobie do samego końca. Dopiero w Tbilisi postanowiliśmy zobaczyć czy są jeszcze miejsca w pociągu do Erywania… kolejki do kas czy informacji ciągnęły się jednak w nieskończoność a zakup przez internet nie wchodził w grę, strona Gruzińskich kolei nie przyjmowała kard Visy (dziś być może jest już inaczej). Pozostawała zatem marszrutka.
* – mowa o transporcie „zorganizowanym” bo zawsze zostaje też autostop lub auto własne/wypożyczone 😉
Pierwsze co trzeba zrobić to zlokalizować dworzec, z którego busiki do Armenii jeżdżą. Jest nim ten przy Station Square (czyli dworcu kolejowym). Tam wystarczy poczekać chwilę by któryś z naganiaczy obdarzonych 6 zmysłem podszedł i spytał „Erywań?” Tak zaczęła się nasza kolejna przygoda.

Kolega zaprowadził nas do siedziby niewielkiego „biura podróży” organizującego podróże do Armenii. Mieściło się ono w przyczepie kempingowej tuż przed dworcem. Dość szybko choć z lekkim wahaniem na początku wypełniliśmy papiery i 2 bilety za 35 lari były nasze. Z uśmiechem na twarzy zostaliśmy poinformowani, że do odjazdu godzina i „everything ok”, możemy pochodzić i potem wrócić. Tak zrobiliśmy.
Po 45 minutach byliśmy z powrotem. W palącym słońcu czekał na nas dość umęczony mercedes sprinter, wypełniony już bagażem jednej pary. A z nami na rozdzielenie miejsc czekała jeszcze jedna dwójka. I jak można się domyślić kiedy już pakowaliśmy się do środku okazało, że nie ma miejsca. I zaczął się balet, istny tetris, planistyczna rozgrywka z rzeczywistością. Ułożenie wszystkich tobołów zajęło 25 minut 😀 Najważniejsze jednak, że można było jechać.
Podróż trwa około 6 godzin. Na przejściu granicznym ubywa nam dwójki towarzyszy, których odbiera rodzina. Parę kilometrów dalej żegnamy się z Polką i jej chłopakiem, Ormianinem jadącymi do jego rodziców.

My mkniemy do stolicy dnem kanionu rzeki Debed. Mijamy dziesiątki szarych budek, sklepików, niedokończonych inwestycji, pojedynczych domów, całych blokowisk. Niebo przybiera nieprzyjemnych barw, zbiera się na deszcz. Górnicze miasta Alaverdi czy Wanadzor trochę straszą postsowieckim industrialnym widokiem. Większość kopalń już nie działa. Wraz z upadkiem Związku Radzieckiego przychodzą ciężkie czasy dla tysięcy górników, ale nie tylko ich…
Przysypiam trochę. Budzę dopiero niedługo przed stolicą. Słońce zachodzi. Zaczynam wypatrywać Araratu na horyzoncie, ale nic z tego. Nie będziemy mieli szczęścia do świętej góry Ormian. Za to zerkając na wschód takie widoki:
Jest wieczór. Docieramy do miasta, przebijamy się przez potężny korek. Na dworcu Sasunti Davit witamy się z Erywaniem.
„Taxi?” słyszymy od razu, ale odmawiamy. Musimy rozmienić dziengi, dopiero potem można myśleć o czymkolwiek innym. No i właśnie. Okazało się, że po godzinie 19 strasznie ciężko znaleźć czynny kantor. W ogóle nie było takich przybytków zbyt wiele – co było dla nas zaskoczeniem po Gruzji, gdzie wyrastały na każdym rogu. Jeden jedyny czynny odnaleźliśmy po niezłym spacerze już w pobliżu Placu Republiki.
Już te kilkanaście minut marszu pozwalają nam na docenienie stolicy Armenii i jej kierowców. Czujemy się uczestnikiem miejskiego ruchu, nie świeci nam się czerwona lampka ostrzegawcza. Kierowcy szanują ciebie, ty ich. Jest tak jak powinno być. Szacun!

Po drodze tłumy ludzi, Erywań nie śpi – nazajutrz dotrze do nas, że mając za dnia takie upały warto czekać do wieczora na jakąkolwiek aktywność 😉 Kiedy docieramy pod nasz hostel jest już późno. Czekamy z rosyjską parą na nasze gospodynie. Te okazują się Filipinkami, religijnymi dość. Na każdej hostelowej ścianie przyklejone foliowane kartki z biblijnymi cytatami i zdjęciami z podróży. Ogarniamy się, częstujemy kawą (jedną z najlepszych w życiu) a wieczór spędzamy na tarasie, z którego za dnia ma rozciągać się piękny widok na Ararat…
Pobudka i poranna kawa na tarasie nie przyniosła oczekiwanego widoku na Ararat. I nie chodzi tu o złą pogodę czy smog, ale o hotel z naprzeciwka zasłaniający cały widok 😀 Dzień jednak szykował się gorący, na niebie ani jednej chmury.

Choć historia Erywania sięga prehistorycznej twierdzy Erebuni powstałej niemal 800 lat przed Chrystusem tak dopiero XVIII wiek przynosi niedużemu miastu przełom. Pierw zostaje centrum erywańskiej prowincji w królestwie Iranu. W latach 20 XIX wieku dochodzi do ostatniej wojny Rosyjsko-Irańskiej, zwycięzcą są ci pierwsi, którzy na stałe już zyskają olbrzymi wpływ na cały Kaukaz. Erywań pod władzą carską otrzymuje zastrzyk „świeżej krwi” – Rosjanie pomagają wrócić do stolicy wielkiej liczbie Ormian z Turcji oraz właśnie Iranu. W połowie wieku miasto zostaje stolicą guberni. Pod rządami carskimi Erywań zaczyna się rozwijać, powstaje drukarnia, fabryki brandy, wyburzano stare jednopiętrowe budynki a w ich miejsce wznoszono nowe w bardziej europejskim stylu, powstało połączenie kolejowe z Alexandropolem (dzisiejsze Gyumri). Patrząc na stare zdjęcie Erywań z przełomu wieków prezentował się bardzo fajnie.

Największe zmiany dla miasta nastąpiły jednak w latach 30 XX wieku. Zmiany te mają różowy kolor tufu a przyniósł je Alexander Tamanian. Architekt, „ojciec” Erywania jaki dziś znamy, odpowiedzialny jest za opracowanie planu przebudowy niewielkiego miasta w prawdziwą stolicę i centrum kulturalne oraz przemysłowe kraju. Zaczyna powstawać neoklasycystyczne centrum na kształcie koła otoczone parkami. Do budowy większości budynków (okraszonych często ormiańską ornamentyką) wykorzystuje się tuf, wulkaniczną skałę o różanym zabarwieniu, naturalny budulec w Armenii. W ten sposób powstaje Plac Republiki, Opera, budynki rządowe, wiele ulic w centrum. To tam dziś czuć miejscową energię, tam toczy się życie, tam czuć powiem zachodniego świata…
Po wojnie przychodzi zastopowanie. Choć powstają komunistyczne brutalistyczne potworki, wielgaśne bloki mieszkalne to wszystko i tak zdaje się mieć swoje miejsce. W kraju nastają jednak ciężkie czasy, trzęsienie ziemi z 1988 roku, wojna o Górski Karabach zakończona zamknięciem granic z Turcją i Azerbejdżanem… Erywań zdaje się najmniej to odczuwa, jednak jeśli człowiek tylko wyjrzy poza fascynujące na swój sposób centrum miasta to zobaczy miasto obdarte z wielkich inwestycji, opuszczone trochę, zaniedbane i czekające na lepszy czas…
Nooo, wstęp trochę trwał. Zapraszam was na spacer po Erywaniu 🙂
Naszą wędrówkę zaczynamy na obrzeżu głównego okręgu-centrum miasta. Nad ulicą góruje gmach komisariatu policji, stróże prawa przemykają po pasach z siatkami pełnymi jedzenia.

Wśród drzew ulicy Abovyana – jednej z nielicznych na której zachowało się kilka starszych budynków – dochodzimy do najstarszego w mieście kościoła, Kathogike. Jego historia jest zaskakująca. Kiedy w latach 30 XX wieku w ramach rozbudowy centrum chciano wyburzyć stary kościół katedralny, w czasie robót rozbiorczych odkryto, że to co brano wcześniej za apsydę było osobnym niewielkim i starszym kościołkiem, pochodzącym z bagatela XIII wieku. Wskutek protestów nie wyburzono go i stoi na swoim miejscu do dziś (w asyście nowej świątyni).

Kilka kroków dalej trafiamy na swojsko brzmiące Kino Moskwa, przed którym 1) spacerują metalowe rzeźby z odzysku, pająk oraz niedźwiadek; 2) fontanna składa się z malutkich rzeźb znaków… zodiaku 😉 a 3) w cieniu na graczy czeka wielka plansza oraz pionki szachowe.
W trakcie przebudowy miasta sowieci nie mieli skrupułów przed równaniem z ziemią świątyń – niezależnie od religii a wspomniane wcześniej Kathogike jest jednym z ocalałych wyjątków. O podobnym szczęściu mówić może m.in. kościół Jana Chrzciciela z 1710 roku, który nie dość, że przetrwał do czasów dzisiejszych, ale i doczekał się gruntownej renowacji – kościół znajdziecie niemal nad rzeką Hrazdan w dzielnicy Kond.
Tak dochodzimy do Northern Avenue. To miejsce, które sprawia, że trochę gorzko każe mi się zastanowić „A więc to tu trafiają te wszystkie pieniądze, które dużo bardziej przydałyby się gdzie indziej?” To jeden z projektów Tamaniana, niezrealizowany za jego życia, wielki deptak przy którym znaleźć można wszelkiej maści ekskluzywne sklepy, restauracje oraz mieszkania, na które stać pewnie tylko promil Ormian. Wieczorami roi się tam od ulicznych rzemieślników i artystów, dźwięki gitary, akordeonu czy duduku są na porządku dzienn… nocnym znaczy się.
Uciekamy z alei i kierujemy dalej na północ. Tam czeka na nas imponujące miejsce – gmach Teatru i Opery wraz z Placem Wolności oraz otaczającymi parkami. Pomyśleć by można, że to miejsce li tylko rekreacyjne, zabawie i odpoczynkowi przeznaczone – mnóstwo kawiarenek, budek z lodami, barów, wypożyczalni sprzętu sportowego i zabawek dla dzieci. Nazwa jednak zobowiązuje – to właśnie tam w czasach niepokojów zbiera się Erywań i jego mieszkańcy by wyrazić swój głos. Na co dzień jednak jest to miejsce tak spokojne i przyjazne, że naprawdę warto się tam wybrać – cień parków w upalny dzień jest zbawienny.
Gdybyście odwiedzili Erywań i cały swój czas spędzili w centrum a dojazd przez przedmieścia jakoś przespali moglibyście odnieść wrażenie, że stolica to ziemia miodem i mlekiem płynąca. Fakt, centrum robi naprawdę miłe wrażenie, jednak wystarczy zrobić spacer w bardziej odległe części miasta by zobaczyć jak wiele osób wciąż żyje na poziomie dalekim od standardów. Nasze 5 kilometrów po południowych ulicach to z jednej strony najlepsze widoki na dalekie szczyty Aragaca czy Ayailer, z drugiej odwiedziny w miejscu, w którym widać brak tych wszystkich milionów wydawanych na kolejne wielkie gmachy w okolicach Northern Avenue.
Naturalną koleją rzeczy byłby marsz „cały czas do przodu” ku Kaskadom, lecz my skręcamy w gwarną Aleję Mesropa Masztoca. To postać w Armenii niezwykle ważna, duchowny i uczony, twórca ormiańskiego alfabetu, święty tamtejszego kościoła. Koniec alei zwieńczony jest Matendaranem, monumentalnym wykutym w skale repozytorium ormiańskich pism i rękopisów, najstarszych pochodzących z V i VI wieku, czyli sz amych początków ormiańskiego alfabetu. Zbiór kilkunastu tysięcy rękopisów, inkunabułów, tekstów wykutych w skale czy wyrzeźbionych w drewnie jest skarbem narodowym – wśród wszystkich ich najważniejszym jest Kodeks Eczmiadzynski.


Ruszamy dalej, chowamy się w wąskich uliczkach pełnych niedokończonych inwestycji, szkielety domów budowanych kilka lat temu nadal stoją i raczej nieszybko doczekają końca robót…
W ten sposób dochodzimy to Kaskad, jednego z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w mieście. Miejscówki z której najlepiej widać Ararat… Protest! Miejscówka, z której w określonych godzinach i warunkach smogowo-pyłowo-wilgotnościowych widać Ararat. Tak, teraz już lepiej. No nie mieliśmy szczęście i 5137 metrów kolosa kryło się za warstwą smogo-pyło-wsamopołudnia-lata. A same Kaskady…
To jedna z wizytówek miasta, pomysł Tamaniana zrealizowany wiele lat po jego śmierci. 570 stopni, niemal 50 metrów szerokości, 118 wysokości – to nie tylko dość imponujące połączenie pomiędzy „górnym” i „dolnym” Erywaniem, ale i swoista galeria sztuki współczesnej – w połączeniu z parkiem Cafesijana stanowi skupisko największej liczby ciekawych i niejednoznacznych dzieł sztuki współczesnej w mieście.
Araratu ni widu, w oczy za to rzucała się Matka Armenia. 22 metrowy pomnik (51 metrów razem z „piedestałem”) kobiety trzymającej miecz spogląda na miasto, ale i dalej ku Turcji. Przypadek? Monumentalny pomnik robi wrażenie, choć podróżujący po wschodzie mogą porównać go do bliźniaczych z innych krajów byłego ZSRR. Wewnątrz „Piedestału” znajduje się muzeum militarne, dziś w większości poświęcone wojnie w Górskim Karabachu, pod czujnym okiem setek ofiar poznać można przebieg tego konfliktu 😦 Opłata za wstęp do muzeum to kwestia osobista, każdy płaci tyle ile uważa, że powinien.
Jakby dla kontrastu, dla odreagowania dość przygnębiających historii z muzeum tereny wokół zagospodarowano na park rozrywki. Obowiązkowy diabelski młyn, dziesiątki mniejszych miejsc do zabawy i gry, kawiarnie i bary, stoiska z pamiątkami a pomiędzy skryte chaczkary czy też Statua Pokoju. Słońce było już wysoko, zimne piwko w parku było dobrym pomysłem. Mimo to rozglądamy się wokół, ludzi jak na lekarstwo, być może wieczorem pojawi się ich więcej.


Wracamy do centrum. Nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale tego dnia na liczniku pęknie nam 20 kilometrów. Kierujemy się do serca Erywania, na Plac Republiki. Nieznośny upał, na szczęście po drodze mnóstwo budek z lodami, da się żyć.
Plac Republiki to centralny punkt miasta, jego płuca, serce, nerka czy co tam chcecie. To właśnie miejsce było jednym z najważniejszych w koncepcji Tamaniana – jego wizja pochłonęła wszystkie istniejące tam wcześniej domy, restauracje, łaźnie i pewnie jeszcze więcej. Na ich miejsce powstał plac imponujący, wzorowy przykład tufowej „fajności” dla oka – budynki rządowe i ministerialne, galeria Sztuki, poczta i wiele innych robią bardzo przyjemne wrażenie. A samochody niczym krew pompowana przez serce nieustannie przezeń mkną.
Nocą Plac oraz przylegle parki zdaje się żyć pełną piersią. Przy podświetlanych fontannach gromadzą się tłumy, po samym placu spacerują setki mieszkańców i turystów… na których polują miejscowe „obwoźne” biura turystyczne z siedzibami w małych busikach – wieczorem na Placu są ich dziesiątki. Nam się trafiło tak, że w pewnej chwili policjant wskazał palcem z gestem „no chodźcie, zobaczmy co tam zrobiliście”. Okazało się, że był on kuzynem jednego z przewoźników i próbował nas namówić na jedną z wycieczek 😀




Tak jak próby czasu nie przetrwało w mieście większość chrześcijańskich świątyń, tak muzułmanie mogą być w ogóle zadowoleni z ostania się jednego jedynego meczetu. Błękitny Meczet tojedyna muzułmańska świątynia na terenie Erywania, miejsce modłów głównie Irańczyków, schowany jest dość mocno i maszerując Aleją Masztoca bardzo łatwo go minąć. A miejsce to ciekawe i spokojne, w małym parku można odpocząć chwilę przed powrotem w gwarne miasto.
Czas płynął nieubłaganie, słońce powoli zaczęło chylić się ku zachodowi. Ruszyliśmy dalej na zachód. Do części miasta koniakiem stojącej 🙂
Rzeka Hrazdan przepływająca przez Erywań i „dzieli” miasto na dwa obozy, NOYa oraz Araratu. Niczym Rangersi i Celtic wytwórnie dwóch najbardziej znanych koniaków wznoszą się po przeciwnych stronach mostu Wolności, ocenę który trunek lepszy zostawiam wam.


Naszym celem było jednak wzgórze Cicernakaberd. Miejsce dla Ormian szczególne. tam właśnie znajduje się Muzeum Ludobójstwa, miejsce pamięci i refleksji nad tym co było i zdarzyć się już nigdy nie powinno. To miejsce idealne na zakończenie spaceru po mieście by w zadumie i spokoju usiąść na schodach spojrzeć na Ararat, który zdawać by się mogło tęsknie spogląda w stronę Armenii…
PORUSZANIE SIĘ PO MIEŚCIE
Jeśli nie chce się Wam drałować prawie 25 kilometrów (jak nam) to macie do wyboru kilka opcji:
- pierwsze primo to metro: na razie jedna linia, jednak łącząca większość ważnych miejsc w mieście. Fajna sprawa z opłatami – wykupuje się żetony jak ze starej gry planszowej (100AMD na kurs) i można podróżować. Metro jeździ z dość dużą częstotliwością, bez opóźnień, polecamy!
- drugie primo to marszrutki. Setki marszrutek! Nie będę podsyłał, żadnego rozkładu bo takiego nie ma 😉 Bardzo wiele busików kursuje po Alei Masztoca, ale warto pytać miejscowych i po prostu być uważnym. Podwózka marszrutką jest bardzo na miejscu, kiedy chcemy poeksplorować najbliższe okolice stolicy a nie chcemy się wybrać z którymś z biur podróży – dotarcie do dworców autobusowych z których odjeżdżają busy do np. Garni czy nad Jezioro Sewan to niezły kilometr. Opłaty są groszowe… ale nie pamiętam ile konkretnie.

- primo ultimo: taxi. Zawsze można wybrać tę opcję, ale należy pamiętać, że bez targowania nie ma zabawy a utargować zawsze coś się da a i jest to chyba sport narodowy w Armenii.
SPANIE
Ze znalezieniem noclegu nie powinniście mieć żadnego problemu – niech świadczy o tym fakt, że kiedy postanowiliśmy zostać jeden dzień dużej a w naszym hostelu zabrakło już miejsc to w 5 minut znaleźliśmy lokal zastępczy, nasz nowy hostel znajdował się… po drugiej stronie ulicy 😀 Nocowaliśmy niemal w centrum, ulica Charents to 15-20 minut marszu na Plac Wolności czy Republiki. Ceny są bardzo przyjazne, ba, chyba nawet wybór bardziej wypasionego hotelu nie będzie kosztowało was milionów – my za noc płaciliśmy po 25 PLN.