Pierwszy dzień na Bornholmie rozbudził nasze oczekiwania, dlatego też w niedzielę z samego rana zwinęliśmy namiot, wpałaszowaliśmy wielgaśne śniadanie (oczywiście oparte na śledziach!) by po chwili tuptać nóżkami z niecierpliwością oczekując autobusu, który miał wziąć nas na północne wybrzeże wyspy…
Ten dzień umocnił mnie w przekonaniu, że jednodniowa eskapada na wyspę (czyt. popularny prom plus 4-godzinna wycieczka autokarowa) absolutnie mija się z celem. Przyśpieszony „przelot” przez najciekawsze miejsca z możliwością co najwyżej dłuższego zawieszenia na nich oka to nie jest prawidłowy sposób zwiedzania Bornholmu. Tak, nasz sposób też nie należy do wybitnych bo również musieliśmy okroić nasze „cele”, ale jednak: duńską wyspę należy smakować powoli, w rytmie bicia jej serca 🙂
SŁOWO NA DZIŚ: HAMMER…
Autobusowa linia 7/8 kursuje wokół całej wyspy, wzdłuż wybrzeża (siódemka z Nexo w kierunku południowym; ósemka z Nexo w kierunku północnym). Uznaliśmy, że optymalnie będzie udać się na samiutki skraj wyspy w pobliże ruin zamku Hammershus. Decyzja bardzo dobra 🙂

Podróż trwa troszkę ponad godzinę, po drodze podziwiać można ścieżki rowerowe ciągnące się całe wybrzeże. Każda mijana miejscowość wydaje się bardziej miła oku niż poprzednia, szachulcowe domki, kolejne wiatraki (w tym koźlak nieopodal Svaneke), niewielkie przystanie, mnóstwo zieleni, no bajka. A potem dojeżdżamy do Hammershus i robimy: Wow!
HAMMERSHUS
Oto przed nami pozostałości po największych fortyfikacjach północnej Europy. Zamek, którego początki datuje się na środkowe lata XIII wieku był potężną warownią, która – tak jak sama wyspa – przez wieki przechodziła z rąk do rąk (duńskich i szwedzkich). Niezmienne jednak było jego strategiczne położenie, wzniesiony na wzgórzu, niedostępny od morza zamek był doskonałym punktem obserwacyjnym – wystarczy powiedzieć, że stając na klifach widzieliśmy wybrzeże Szwecji, o zaskakującym desancie z północy nie było więc mowy.




Wraz z latami znaczenie zamku pomniejszało się a obecny wygląd wcale nie jest pozostałością walk szwedzko-duńskich… a po prostu masowych rozbiórek, których dokonano na przełomie XVIII i XIX wieku, kiedy władze wyspy postanowiły opuścić warownię a jego budulec wykorzystać w innych miejscach wyspy. Na szczęście po kilkudziesięciu latach ogarnięto się, zamek uznano za zabytek i do dziś systematycznie trwa jego odbudowa.



Fascynujące są widoki z najbardziej eksponowanych fragmentów zamku. Strzeliste klify ciągną się po horyzont, na skalistym masywie Hammeren da się zauważyć sylwetkę latarni morskiej, poniżej majaczą spokojne wody zatoczki tworzącej małą przystań Hammerhavn.
HAMMERHAVN
Dlatego też podążamy za tymi wspaniałymi widokami. Schodząc powoli na wysokość równą poziomowi morza dochodzimy do kameralnej zatoczki. Zamknięta w wysokich zielonych ścianach klifów przystań to idealne miejsce na postój w czasie wędrówki po północnych krańcach wyspy.



Kolorowe drewniane domki kontrastujące z prostotą strefy gastro, mała piaszczysta plaża, możliwość wypożyczenia kajaków, rejs łodzią, piwko z widokiem na Szwecję i wielkie statki handlowe prujące przez Bałtyk…



Miejsce jest tak urokliwe, że siedzimy tam trochę dłużej niż trzeba. Mój wzrok często ucieka jednak w kierunku miejscowych gór, półwysep Hammeren wzywa 🙂
HAMMEREN
To chyba najbardziej malownicze miejsce na wyspie – w dużej mierze za sprawą Matki Natury, ale i przy pewnym udziale człowieka. Hammeren wznosi się na sto metrów ponad okolicę, pozostawiamy za sobą morski klimat i wchodzimy na spaloną słońcem ścieżkę rodem z południa Europy.

Wspinamy się szybko, po drodze mijamy wiele owiec, których popas tam nie jest niczym dziwnym. Naszym oczom towarzyszy niezwykły widok, stajemy na krawędzi starego wyrobiska. Granitowe pionowe ściany opadają wprost do sztucznego jeziora Opalsø, tworząc zapierający dech w piersiach widok! Naprawdę, to jedno z must see na wyspie. Tuż obok Opalsø znajduje się największe jezioro Bornholmu, naturalne, polodowcowe i co pewnie was zaskoczy nazywa się Hammersø, w końcu mało co w tej części wyspy posiada w nazwie człon „hammer” 😉


To wszystko jednak znajduje się poniżej, wróćmy na górę. Z miejsca z którego podziwiać możemy oba jeziora żabi skok mamy do małego stawu z kapitalnym kamienny dnem i mnóstwem czerwonych i żółtych rybek. Najbliższa okolica jest tak spalona słońcem, że naprawdę trudno w pierwszej chwili przypisać ją do Danii.



Po chwili jednak sucha ziemia na powrót ustępuje miejsca zielonej trawie a my dochodzimy do najwyższego punkt półwyspu. Charakterystyczne pojedyncze martwe drzewo informuje nas, że latarnia morska tuż tuż. Hammeren Fyr jest jedną z dwóch, które możemy znaleźć na Hammeren. Jest też tą która obecnie jest już nieczynna – a to wszystko z powodu chmur, które nadzwyczaj często tworzyły tam gęste mgły przez co utrzymywanie latarni nie miało sensu. Sam budynek jednak prezentuje się nadzwyczaj okazale.


Powolny spacer po Hammeren dobiegł końca, gdybyśmy mieli więcej czasu z pewnością odwiedzilibyśmy jeszcze ruiny Solomons Kapel, średniowiecznej świątyni położonej nad samym Bałtykiem. Polecam zaoszczędzić kilka minut na dodatkowy spacer tam 🙂
SANDVIG
Pora na powrót do cywilizacji. Jest on dość specyficzny. Wychodząc z lasu nagle trafiamy do… Anglii. Typowo wyspiarskie niskie ceglane domki tworzą ulicę Strandgade i są dość niecodziennym na Bornholmie widokiem. Co więcej, miejscowość Sandvig, której ulica jest zaczątkiem dość mocno wybija się na tle wcześniej odwiedzonych miasteczek. Owszem, sporo tam szachulcowej zabudowy a niskie domki jednorodzinne w pobliżu klasycznych wędzarni tworzą typowy dla wyspy krajobraz.



Wyjątkowość miejscowości kryje się w pięknych hotelach z przełomu XIX i XX wieku, które nadają jej bardziej kurortowego charakteru. Co i tak nie ma nic wspólnego z polską kurortowością, bo tłumów tam nie uświadczyliśmy, typowo wyspiarski spokój jest niemal namacalny. A że z bardzo ładnym tłem to inna sprawa.



Tuż koło portu mamy przyjemną piaszczystą plażę, nad którą wznoszą się niewysokie skaliste wzgórka. Co zaobserwowaliśmy, bardzo popularne są tam SUP (Stand Up Paddle) czyli pływanie na desce z wiosłem, w sporej zatoczce Bałtyk jest spokojny przez co skutecznie można pobawić się w naukę tegoż.


Co nas zaskoczyło? To jak trudno było znaleźć miejsce w którym można było zjeść obiad 🙂 Kawiarenki, lodziarnie, sandłicze? Spoko, budek i cafeterii było sporo. Ale większość restauracji było już… nieczynnych, bądź też otwieranych późnym popołudniem! A pamiętajmy, był środek sierpnia. Nie ma jednak tego złego. Buszowanie po miejscowości zakończyło się nieopodal Sandvig familiecamping. Trafiliśmy do miejscowego, nazwijmy to „fastfooda”. Promenadekiosken oferował domowe burgery, mięsko z grilla, frytki i wszelkie standardowe dobro, ale PRZEDE WSZYSTKIM można było tam kupić naprawdę wypasioną wersję Stjerneskud, popularnej w Danii kanapki… nie, nie kanapki bo to za mało powiedziane. Do czynienia mamy tu z chlebem na którym dostajemy surówkę, szparagi, krewetki i smażoną flądrę! Wszystko z sosem czosnkowym! I porcja naprawdę od serca, pychota 🙂

Z ostatnim kęsem wiedzieliśmy też, że nasza bornholmska przygoda ma się ku końcowi. Wróciliśmy do centrum Sandvig skąd po chwili autobusem mknęliśmy do Nexo. Trochę bałem się powrotu „Jantarem”, jednak tak jak dzień przebiegł w błogiej atmosferze tak rejs naszym katamaranem okazał się być zupełną odwrotnością rejsu na wsypę. Spokojny Bałtyk pozwolił na degustowanie się każdą minutą a piwo przy zachodzącym słońcu na pełnym morzu to naprawdę wspaniała rzecz 🙂 Takich zakończeń wszelkich wypraw Wam życzę!

Czy tyle ile udało nam się zobaczyć to dużo? Myślę, że jak na 30 godzin to niezły wynik, taki porządny wstępniak – nigdzie się za bardzo nie śpieszyliśmy, chłonęliśmy klimat wyspy i poszczególnych miejsc. Teraz pora wrócić na dłużej i rowerem objechać całą wyspę 🙂