Wkurzam się jak pomyślę o górach wokół Ochrydy. W planach miałem wziąć nas tam co najmniej dwa razy. Rezczywistość nie dość, żę zweryfikowała te plany tak mocno namieszała jeszcze w tym jedynym wyjściu do którego doszło. A wszystko przez najprostsze niedopatrzenie jakiego można dopuscić się w górach…
Wiadomym było, że nie uderzymy na żadny z dwutysięczników Galicicy. Nie planowaliśmy nawet zdobywać Bugarskiej Cuki, ale za namową Ilii, naszego gospodarza postanowiliśmy ruszyć na Velestowo a stamtąd na Tri Mazi, całkiem fajne wzgórko kilometr ponad Ochrydą.
Plan fajny, wejście miało być nie ciężkie, wszystko ok. Dzień wcześniej postanowiliśmy odnaleźć legendarną siedzibę Parku Narodowego Galicica. Niestety jak się okazało, zadanie to było o tyle trudne, że owo biuro już nie działa, straszy pustymi gablotami i pozostawia turystów bez pomocy. No nic, nie wiadomo w ogóle czy by nam tam wybitnie pomogli 😛
Nadszedł w końcu słoneczny dzień, pełni zapału „spakowaliśmy się” i z z samego rana ruszyliśmy. By trafić do PN Galicica najprościej jest ruszyć wzdłuż Bulwaru Turystycznego i kierować się na rondo ze stacją Makpetrolu. Tuż za rondem widać żółto-zieloną tablicę Parku wraz z mapą i rozpisanymi trasami. Tak, na tym etapie wszystko wyglądało cacy i w zasadzie na większości trasy tak było.
Z początku pokonać trzeba niezły kawałek po kamiennych schodach by wyjść na asfaltową drogę prowadzącą do Velestova. Taaak, było wcześnie, słońce już mocno grzało a my wspaniałomyślnie uznaliśmy że wodę kupimy gdzieś po drodze do Velestova właśnie… Z tym, że po drodze aboultnie nic nie znaleźliśmy. Żar wypalał w nas entuzjazm ale parliśmy do przodu, powolutku na horyzoncie zaczęły wyłaniać się pojedyncze domki aż w końcu po 4 kilometrach męczarni dotarliśmy do naszej wsi. Widok na Ochrydę zaprawdę był niezgorszy, ale w tamtej chwili najważniejszym było ZNALEZIENIE WODY! Spotkany starszy pan rozwiewa nasze nadzieje:
-Najbliższy sklep? Sveti Stefan, godzina w tamtą stronę…
W tym momencie nasz plan gwałtownie uległ zmianie i miast uderzać dalej w góry obraliśmy wierunek na WODĘ! 😛 Jak się jednak okazało jeszcze w Velestovie znaleźliśmy jednak małe źródełko, tuż obok miejscowego cmentarza. Napioliśmy się jakbyśmy tydzień nie pili, ale z trasy do Sveti Stefana nie zrezygnowaliśmy.
Białoczerwone znaki pojawiały się to na kamieniach, drzewach czy ścianach pojedynczych chat napotykanych wzdłuż ścieżki. Im dalej od Velestova tym dzikszy teren, droga coraz bardziej kamienista, widoki naprawdę klawe, żal tylko że coraz bardziej oddalamy się od szczytów. Po kolejnych setkach metrów i obejściu małego wąwozu natrafiamy na stadko owiec z pasterzem, który z rozbawieniem się nam przyglądał. Mijamy go przy akompaniamencie ujadania jego psów i przyznam, że nie byłem pewien czy czasami na nas nie ruszą.
Kiedy szczekanie milknie przed nami wyłąnia się chata, częściowo zniszczona, wyglądająca na opuszczoną. Po chwili następna, zaraz okazuje się cała wioska. W pełni opuszczona i dość straszna w swoim spokoju i ciszy. Gdyby tylko było ciemniej człowiek czekałby na jakichś kanibali rodem z amerykańskich slasherów 😛 Szybkim krokiem przechodzimy przez nią i trafiamy na kolejne drogowskazy. Pełni radości, że do Sveti Stefana już niedaleko ruszamy żwawo!
Po parunastu metrach trafiamy jednak na kolejne znaki… które znacząco przeczą poprzednim! Po chwili jeszcze jedne znaki, w ogóle dezorientujące nas. Spragnieni i zdesperowani by napić się czegokolwiek decydujemy się odbić w trasę wskazujące kierunek: na jezioro, nieważne co mówią tablice, hur dur przed siebie na czuja! Tym samym zdaje się, że pokonaliśmy samych siebie i przez głupią wodę i jeszcze głupsze jej nie zabranie nasze wędrowanie po górach mogliśmy wrzucić do kosza.
Powolnym zombie krokiem podążamy wzdłuż kolejnych nie do końca pewnych znaków i trafiamy na dość dziką i spadzistą ściężkę. Jezioro coraz bliżej więc prujemy przed siebię. Nagle po obu stronach dróżki wyrastają wielkie pola winorośli. Jesteśmy na totalnym wygnajwie, ścieżka tak zaniedbana, że prawdopodobieństwo spotkania kogokolwiek nikłe. Bez chwili wahania Bart przeskakuje mały płotek i po chwili delektujemy się najlepszymi winogronami jakiekolwiek jedliśmy (w każdym razie ja!), tak doskonale słodkimi, niebo w gębie. Posileni ruszamy dalej, trafiamy na jeszcze jedno pole i powtarzamy proceder. Tak, brzydko z naszej strony, ale co poradzić 😛 Reszta zejścia minęła jak z bicza strzelił i ledwo co a okazało się że jesteśmy na Bulwarze Sveti Naum skąd prostą drogą ruszyliśmy do Ochrydy…
Pokonani przez własne pragnienie, gapiostwo, znaki-nieznaki nie zdobyliśmy żadnego konkretnego szczytu, prócz szczytu gamoniostwa. Resztę dnia spedziliśmy na powolnym nic nie robieniu, ja dodatkowo na wzdychaniu do gór 😉 Dlatego wiem, że jeszcze tu wrócę i górom nie odpuszczę, ba po to by się po nich pobłąkać przyjadę!
A o nic nie robieniu i pozostałych formach wypoczynku w Ochrydzie przyjdzie czas następnym razem.
dlatego ja zawsze a) pakuję się wieczorem b) upewniam się, ze rano jest gdzie kupić wodę 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
No właśnie. W 9 wyjściach na 10 też tak bym zrobił… Człowiek jednak się uczy całe życie a brak wody jest jednym z najlepszych nauczycieli 😀
Z drugiej strony to wyjście tak wzmogło mój apetyt na ichnie góy że na pewno powróćę!
PolubieniePolubienie