Wypad do Kamakury nie okazał się jedyną, zaplanowaną z wyprzedzeniem ucieczką ze stolicy Japonii. O ile jednak Kamakura znajduje się w czołówce pomysłów na jednodniowo/kilkugodzinne wycieczki z Tokio tak podróż do Yokosuki zaliczyć można do tych bardziej hermetycznych, które zainteresować mogą garstkę. No, ale kurczę, mieć możliwość zobaczyć na własne oczy legendarny okręt-muzeum „Mikasa” – liczący przeszło 120 lat, jedyny zachowany do dziś predrednot, flagowy okręt japońskiej floty z czasów zwycięskiej wojny z Rosją na początku XX-wieku! – i nie skorzystać z takiej okazji? Większość z was pewnie wzruszy ramionami, ale część , jak ja kiwnie głową: nie ma opcji, jedziemy!

Yokosuka nie jest pierwszym, ani piętnastym pomysłem na wycieczkę z Tokio, jednak dla wszystkich zainteresowanych historią oraz marynarką wojenną (nie tylko japońską) będzie to destynacja idealna. Tu bowiem, prócz „Mikasy” znajduje się jedna z baz Japońskich Morskich Sił Samoobrony (Kaijō Jieitai) a wraz z nią największa i najważniejsza baza Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych leżąca poza granicami USA – dzień w dzień mały statek zabiera chętnych w rejs po porcie dając okazję rzucenia okiem na obie bazy. Dla miłośników takich klimatów rzecz nie byle jaka!

Yokosuka położona jest na półwyspie Miura, u wrót Zatoki Tokijskiej, pełniąc niejako funkcję bramy doń prowadzącej. Historię ma długą bo sięgającą tysiąca lat, ale dopiero za panowania siogunatu Tokugawa zaczął się jej intensywny rozwój. To tu na pierwszej kontroli zatrzymywały się wszystkie statki zmierzające do stolicy, tu w 1600 roku pierwszy raz pod swoimi stopami, japoński piasek poczuł William Adams, Anglik, którego historia wiele lat później zainspiruje Jamesa Clavella do napisania Szoguna. Tutaj też, w dzisiejszej dzielnicy Uraga po uratowaniu japońskich rozbitków, na krótki czas zacumował wielorybniczy kuter Manhattan, pierwszy amerykański statek w Zatoce. Tutaj w końcu zawitały obie amerykańskie ekspedycje mające nakłonić Japonię do otwarcia się na świat – pierwsza nieudana Jamesa Peeble’a oraz TA JEDNA, znana wszystkim, Matthew C. Perry’ego, który przy wsparciu niezwykle przemawiającej do wyobraźni salwy 73 dział, wykonał pierwszy krok do faktycznego zakończenia Sakoku, trwającej 250 lat izolacji Japonii.

To z Yokosuki w ostatnich podrygach siogunatu Tokugawa wyruszyła (do Stanów Zjednoczonych) pierwsza zagraniczna misja dyplomatyczna, a w czasie restauracji Meiji wiatr zmian rozpoczął kolejny etap w historii miasta. Otwarcie na świat sprawiło, że Japonia wkroczyła na ścieżkę (a raczej bieżnię, sprinterską) wzmożonej modernizacji a jednym z jej owoców było powstanie Cesarskiej Marynarki Wojennej. Yokosuka stałą się jedną z najważniejszych jej baz, tu szkoliły się przyszłe załogi a nowoutworzona stocznia szybko udowodniła, że współczesna myśl inżynieryjna jej nie straszna. I to właśnie w te czasy się przeniesiemy, kilka lat przed tym nim Japonia w pełni wygodnie wejdzie w buty tych, którzy w dużej mierze napędzali jej modernizacyjny pęd – zachodnich mocarstw, bez pardonu kolonizujących kolejne kawałki Azji.

Niestety grafik tego dnia zaplanowałem sobie dość napięty (czyt. późniejsze szwendanie się po Tokio), dlatego też samo miasto potraktowałem czysto tranzytowo, żwawo przezeń przemykając, od razu kierując się w stronę nabrzeża. Tam właśnie czeka kawał historii.
YOKOSUKA – OKRĘT-MUZEUM „MIKASA” (三笠)
Jest na świecie kilka muzealnych okrętów, o których można powiedzieć, że są wyjątkowe. „Mikasa”, bez wątpienia jest jednym z nich. Jedyny zachowany do dziś predrednot, w najstarszych częściach mający 125 lat, okręt flagowy admirała Heihachirō Tōgō, który z jego pokładu dowodził we wszystkich kluczowych bitwach wojny japońsko-rosyjskiej w tym decydującym i miażdżącym zwycięstwie pod Cuszimą. W wyniku wypadku osiadły na dnie a jednak podniesiony i przywrócony do służby. Po przejściu na „emeryturę” wysyłany na złom a jednak ocalały i mianowany muzeum. Po II Wojnie Światowej ogołocony ze swego wyposażenia (a przez Rosjan, jako sprawca ich upodlenia, obiekt ich zemsty najchętniej widziany w postaci żyletek). Podupadły, przekształcony w klub dla amerykańskich żołnierzy, w końcu ponownie ocalały, z amerykańską pomocą wyremontowany i po odzyskaniu dawnego blasku, przywrócony światu. Dziś uznawany za jeden z najważniejszych muzealnych okrętów na świecie zaprasza na swój pokład.

Mijane pędem miasto nie wydaje się być wybitnie urodziwym. Masa apartamentowców wygląda jak ze snu dewelopera, urozmaiconego jednak dorodnymi palmami. Kiedy wysokie budynki zostają za nami na horyzoncie pojawiają się maszty i kominy, te pierwsze znacznie górujące nad drugimi. To znak, że jesteśmy u celu.


Rozległy plac na skraju Parku Mikasa ma jednego bohatera. Choć nie, dwóch. Pierwszym rzecz jasna jest okręt, któremu zawdzięcza nazwę. Drugi nierozerwalnie związany z pierwszym stoi w centrum placu. Heihachirō Tōgō, postać nietuzinkowa, bohater narodowy, po śmierci wyniesiony nawet do rangi kami, dwukrotnie sportretowany w filmach przez Toshiro Mifune, wybitny strateg, autorytet dla kilku japońskich pokoleń, pierwszy Japończyk na okładce „Timesa”, podczas wojny rosyjsko-japońsko charyzmatyczny dowódca „Mikasy” jak i całej floty. Jego pomnik z brązu jako żywo nawiązuje do słynnego obrazu Tōjō Shōtarō, przedstawiającego admirała i grupę oficerów na pokładzie „Mikasy” w trakcie bitwy pod Cuszimą.

Tōgō był człowiekiem dwóch światów. Urodzony jeszcze za siogunatu Tokugawa był świadkiem końca epoki samurajów (sam zresztą pochodził z samurajskiej rodziny), a pierwsze szlify na morzu zebrał podczas Wojny Boshin, walcząc w siłach popierających cesarza. Zmieniający się kraj wysłał go w świat by tam zdobył niezbędne doświadczenie. Siedem lat studiów w Wielkiej Brytanii nie ograniczało się do teorii, praktyki na okrętach Royal Navy również mu nie brakowało. Powróciwszy do ojczyzny oddał się służbie, w ciągu dwudziestu lat przechodząc długą drogę od dowództwa nad pierwszym okrętem do zwierzchnictwa nad całą Połączoną Flotą, zmierzającą do konfrontacji z flotą rosyjską w Wojnie japońsko-rosyjskiej…

Przyszły admirał odebrał w Wielkiej Brytanii niezwykle ważne nauki, a wciąż raczkująca flota, prosto z brytyjskich stoczni odbierała potężne jednostki, nieosiągalne jeszcze dla ówczesnych japońskich zakładów przemysłowych. Motorem napędowym zakupów była wygrana w wojnie chińsko-japońskiej (1894-95), pierwszym rozdziale w długiej rywalizacji o panowanie na Dalekim Wschodzie. Kurs kolizyjny i konfrontacja z innymi mocarstwami były nieuniknione.

Zagraniczne stocznie odpowiedzialne były za realizację planu 6-6, budowę sześciu potężnych okrętów liniowych (predrednotów) oraz sześciu krążowników pancernych – to one stanowić miały o sile Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii, to one miały być gwarantem ewentualnego powodzenia w majaczącej na horyzoncie wojnie. „Mikasa” był ostatnim zamówionym w Wielkiej Brytanii (w tym wypadku w stoczni Vickers) okrętem, był też tym, który po przepłynięciu połowy świata i wejściu do służby, stał się dla Cesarskiej Floty okrętem flagowym.

Chrzest bojowy nadszedł w 1904 roku. Wojna rosyjsko-japońska jest tym typem konfliktu, o którym w Moskwie raczej nie chcą pamiętać – a jeśli już pamiętają to w postaci koszmarów. Była to bowiem wojną zakończona spektakularną i niespodziewaną porażką.
„Mikasa” był okrętem flagowym Połączonej Floty i choć indywidualnie nie zapisał „na swoim koncie” wybitnych sukcesów (zaliczając przeto mnóstwo ciosów, pokazał, że wzmocniony brytyjski pancerz spisywał się bardzo dobrze) to cała flota pod dowództwem Tōgō wykonała kawał świetnej roboty – z problemami, ale konsekwentnie punktując rosyjską flotę. Poczynając od wykrwawienia sią podczas oblężenia Portu Arthur, przez brawurowy pościg na Morzu Żółtym (zakończony ucieczką i internowaniem dużej części rosyjskich okrętów w neutralnych portach) a kończąc na osławionym zwycięstwie w bitwie pod Cuszimą. A ta ostatnia i wszystkie aspekty jej towarzyszące (w tym półroczna podróż floty Bałtyckiej, której „przeznaczeniem” było otrzymanie solidnego wpi#*olu i genialna japońska strategia niwelująca znaczną rosyjską przewagę) do dziś stanowią o jej wyjątkowości. Zwycięstwo w wojnie zapewniło „Mikasie” oraz Tōgō wieczną sławę, przede wszystkim jednak zmieniło układ sił na Dalekim Wschodzie, wywindowało Japonię do grona nie tylko regionalnych potęg. Niestety, jak pokazały kolejne dziesięciolecia, apetyt cesarstwa rósł a nader ważnymi pozycjami w menu stały się Korea i Chiny. To jednak historie na inną okazję.


Dalsza służba „Mikasy” nie była już tak spektakularna, niemniej jednak obfitowała w wiele dramatycznych wydarzeń. Potężna eksplozja i zatonięcie w porcie Sasebo w niespełna tydzień po zakończeniu wojny, podniesienie z dna i mozolne przywrócenie do służby, powolne degradacja do rangi okrętu ochrony wybrzeża i w końcu zakończenie służby doprowadziły go do miejsca gdzie znajdziecie go obecnie. Wraz z podpisaniem Traktatu Waszyngtońskiego wycofany ze służby… miał zostać zezłomowany, lecz tak w ojczyźnie jak i na świecie przyszło opamiętanie i 1923 roku postanowiono uczynić zeń muzeum. Nim jednak na stałe zacumował w Yokosuce, doszło do Wielkiego Trzęsienia Ziemi Kanto. Uszkodzony okręt przejść musiał szereg napraw i dopiero po nich w 1926 roku, z częściowo zdemontowanym napędem i uzbrojeniem rozpoczął służbę jako muzeum, kotwicząc w betonowym nabrzeżu, skierowany w stronę Pałacu Cesarskiego. Jednak, to nie koniec. W 1945 uszkodzony wskutek amerykańskich nalotów, niedługo po zakończeniu wojny znalazł się na celowniku… Związku Radzieckiego, wysuwającego absurdalne żądania przekazania go Moskwie, celem najpewniej przerobienia na żyletki. Na ich drodze stanęli jednak amerykańscy oficerowie, którzy nie dość, że rozumieli bezsensowność sytuacji to pewnie mieli i cichą satysfakcję z utarcia nosa niewygodnemu sojusznikowi. W ramach kompromisu jednak dokonano dalszej rozbiórki okrętu, usuwając zeń pozostałe uzbrojenie, mostek czy napęd. Ogołocony „Mikasa” niszczał, bo też w biednej, powojennej Japonii martwiono się innymi sprawami niż dawny okręt, nawet tak ważny – ba, zdarzało się, że miejscowi rozkradali ocalałe wyposażenie.


Krótko po wojnie ktoś wpadł na genialny pomysł, że pusty okręt idealnie odnajdzie się w roli klubu dla amerykańskich żołnierzy. „Kabaret Togo” oraz wielkie zainstalowane na pokładzie akwarium nie przetrwały jednak długo ponownie zostawiając „Mikasę” na pastwę losu. Ten, w końcu się do okrętu uśmiechnął i pod koniec lat 50. krok po kroku, wraz z zainteresowaniem brytyjskiego dziennikarza Johna S. Rubina, przy wsparciu admirała Chestera Nimitza i poruszeniu wśród samych Japończyków rozpoczęto staranie przywrócenia okrętu do „stanu użyteczności”. W zbiórkę pieniędzy zaangażowali się tak Japończycy jak i Amerykanie, a po długiej i wyboistej drodze w japońskich urzędach, zezwolono na rozpoczęcie odbudowy. I był to proces niezwykle żmudny.

„Mikasa” była w tak opłakanym stanie, że samo odzyskanie zdemontowanych wcześniej elementów było tylko jednym z kilku kroków do przywrócenia dawnego blasku. Drugim była transplantacja sporej ilości wyposażenia z chilijskiego pancernika Almirante Lorrete – los chciał, że wybudowany w angielskich stoczniach kolos trafił do japońskich stoczni celem zezłomowania i spora jego część miast na żyletki przysłużyła się odbudowaniu „Mikasy”. Czego nie udało się odzyskać/pobrać, stworzono od zera, na bazie oryginalnych planów. I tak, w maju 1961 roku, stary-nowy okręt pamiętający bitwę pod Cuszimą wrócił do służby. Muzealnej. I trwa na niej do dziś.


Spacerując po górnym pokładzie najłatwiej zauważyć różnicę pomiędzy oryginalnym i nowszym wyposażeniem. Oba wysokie, charakterystyczne dla predrednotów maszty, kominy czy główna artyleria (305mm) odtworzone są wedle starych planów, sporo części podchodzi tu z chilijskiego pancernika. I wiecie co? Nie ważne, z którego roku dany element pochodzi – liczy się to, że właśnie tak wyglądał oryginalny okręt, i to już 120 lat temu! Robi to piorunujące wrażenie. W wielu miejscach tekowe drewno pokładu jest tym oryginalnym i podczas kluczowej dla wojny z Rosją bitwy przechadzał się po nim admirał Togo. Wszystkie starcia wojny oraz cała historia okrętu przedstawione są na metalowych płytach i są one jedynymi z niewielu gdzie absolutnie przydatna jest znajomość japońskiego.






Na większości innych, niezliczonych w sumie planszach i tablicach znajdziecie mnóstwo ciekawych informacji również po angielsku. I zaprawdę powiadam wam, jeśli lubicie czytać to będziecie mieli sporo lektury. Ekspozycje może i są w starym stylu, dość statyczne, ale tony wiedzy z nich buchającej nie da się zignorować – trzeba mieć jedynie dystans do pewnej stronniczości (zaskakujące!) przekazywanych faktów. Zajrzeć można do admiralskiego salonu czy też mesy oficerskiej. Niesamowite wrażenie robi kolekcja modeli zawierająca chyba wszystkie jednostki, które wchodziły w skład Cesarskiej floty oraz obecnych Morskich Sił Samoobrony – gabloty z setkami jak nie tysiącami okrętów ciągną się na długości wielu metrów. Pomyślano też o najmłodszych, którzy w goglach VR lub na symulatorach mogą wcielić się w rolę sternika podczas bitwy pod Cuszimą (i oby jedynie w taki sposób kiedykolwiek wojny doświadczyli).










Bilet wstępu kosztuje 600 jenów i możecie go kupić w automacie koło konbini (sklepik udekorowany jest barwami flagi Zulu – właśnie tę flagę admirał Tōgō podniósł w trakcie bitwy pod Cuszimą), na skraju placu przed okrętem. „Mikasa” jest otwarty przez cały rok (za wyjątkiem 4 ostatnich dni grudnia), od kwietnia do września w godz. 9.00-17.30, w marcu i październiku 9.00-17.00 a od listopada do lutego 9.00-16.30. W weekendy możliwe jest też zwiedzanie z przewodnikiem, wydaje mi się jednak, że odbywa się ono w języku japońskim – jeśli nie macie z nim problemu to może być to ciekawa opcja.

Chętnie zostałbym dłużej, ale na godzinę 11.00 wykupiony miałem rejs po porcie. I jest to rejs nie byle jaki, bo pozwalający z naprawdę bliska podziwiać japońskie i amerykańskie okręty stacjonujące w miejscowych bazach. Szybkim krokiem ruszam więc na zachód. Ta część Parku Mikasa bogata jest w rzeźby, i całkiem spoko to wygląda, szkoda tylko, że beton trochę zabiera zieleni miejsce – jest fajnie, ale mogłoby być dużo fajniej.


YOKOSUKA – REJS PO PORCIE. Z WIDOKIEM NIE BYLE JAKIM
Long story short: W czasie I oraz II Wojny Światowej Yokosuka pozostawała jedną z najważniejszych morskich baz Cesarskiej Marynarki Wojennej. Jej kres naszedł w 1945 roku wraz z przegraną Wojną na Pacyfiku, całkowitym rozwiązaniem japońskiej armii, i rozpoczęciem kilkuletniej okupacji przez siły aliantów. Baza w Yokosuce, nie pozostała jednak nie zagospodarowana i bardzo szybko jej infrastrukturę wykorzystywać (oraz rozbudowywać) zaczęła amerykańska flota – już podczas Wojny w Korei (a później w Wietnamie) stocznia i szpital służyły pomocom amerykańskim jednostkom i żołnierzom.

Tymczasem w 1947 roku podpisana została nowa konstytucja Japonii, zawierająca słynny pacyfistyczny artykuł 9, mówiący o wyrzeczeniu się wojny i braku zgody na posiadanie sił zbrojnych. Tyle tylko, że konstytucja swoje a życie swoje – rosnące zimnowojenne napięcia, wojna w Korei i masa innych czynników krok po kroku doprowadziły, pierw do powstania jednostek policyjno-obronnych a w w 1954 roku do powstania Japońskich Sił Samoobrony… dziś najpotężniejszej chyba na świeci armii, nie będącej armią (specyficzny charakter Sił pozwala szerokim łukiem obchodzić Konstytucję). Wraz z jej powstaniem „odrodziła” się Japońska Marynarka Wojenna (co zaskakujące po cichu wciąż aktywna dzięki stałe potrzebnej flotylli trałowców) i w postaci Japońskich Morskich Sił Samoobrony powróciła do bazy w Yokosuce.

JMSS zajęły około 30% dawnej bazy, przez lata odzyskała dawne znaczenie stając się m.in. siedzibą Dowództwa Sił Podwodnych, Sił Obrony Przeciwminowej czy Wywiadu Floty i po sąsiedzku z 7 Flotą Stanów Zjednoczonych, która rozgościła się już na dobre (United States Fleet Activities Yokosuka jest dziś największą bazą US Navy leżącą poza granicami USA) funkcjonują do dziś, będąc jednym z najbardziej dobitnych przykładów obowiązującego do dziś Traktatu o wzajemnej współpracy i bezpieczeństwie między oboma krajami.

I cóż, być w Yokosuce i nie skorzystać z takiej okazji jak rejs po porcie (z widokami na owe bazy) byłoby gafą. Tym bardziej, że chyba tylko tutaj taka możliwość istnieje, w pozostałych bazach w Kure, Sasebo czy Ōminato takich luksusów nie uświadczymy.


Rejs dosłownie zabiera nas w podróż między oboma bazami, przez bite 45 minut jeden z członków załogi zalewa pasażerów mnóstwem anegdotek o mijanych jednostkach, a pewnie i wielu innych ciekawych rzeczach – niestety mój zasób japońskiego pozawalał na wyłapywanie pojedynczych słów i pozostawało mi polegać na oczach. A te, naprawdę miały co podziwiać. 1 Flotylla Sił Eskortowych, 2 Flotylla Okrętów Podwodnych, 1 Dywizjon Trałowców, 15 Eskadra Niszczycieli, stacjonujący tu na stałe amerykański lotniskowiec „USS George Washington”… Oj, no można poczuć się jak w sklepie z zabawkami. By mieć najlepszy widok najlepiej wspiąć się na górny pokład i zając jedno z pierwszych miejsc.




Jeśli zastanawiacie się czy to popularny sport i warto wcześniej kupić bilet to śpieszę z odpowiedzią: lepiej tak, a w każdym razie jeśli planujecie najwcześniejsze rejsy. Sea Friend 7 zabiera za jednym razem 250 osób i kiedy patrzyłem jaki by tu dzień wybrać dało się zauważyć, że cały tydzień, wszystkie rejsy o godz. 10.00 były wykupione. Finalnie zdecydowałem się na ten o 11.00 i kupiłem jeden z ostatnich biletów. Rejsów na szczęście jest siedem/dzień i te późniejsze chyba aż tak obłożone nie są. Aha, bilety zamówione przez Internet (a także jeśli chcecie kupić je na miejscu) odbiera się w Terminalu Shioiri galerii handlowej Coasta Bayside Stores – na mapce zaznaczę wam miejsce gdzie zaczyna się sam rejs (dosłownie zaraz obok galerii). Bilet normalny kosztuje 2000 jenów a wszystkie pozostałe, ważne informacje znajdziecie tutaj.

Po rejsie cała wycieczka zabierana jest do terminalu Shioiri, gdzie kupić można pamiątki. I wierzcie mi, nie było chyba nikogo kto nie skorzystałby z okazji, tak się robi biznes! A wybór jest ciekawy, od magnesów i kubków, przez specjalnie warzone piwo czy oczywiście kilka rodzajów curry po kapelusze czy skarpetki.

Uff. I tak w dość szybkim tempie wizyta w Yokosuce zaczęła dobiegać końca. Choć chętnie zostałbym dłużej, mając nadzieję na odczarowanie pierwszego wrażenia (a już powrót ulicą pełną rzeźb jazzmanów zaczął na to pracować) to jednak plan na dalszy ciąg dnia w Tokio był bezlitosny.
Do Yokosuki bez problemu dostaniecie się liniami Keikyu Main Line – kurs ze stacji Shinagawa do Yokosuka-chuo trwa 51 minut i kosztuje 620 jenów w jedną stronę. Swoją drogą powrót do Tokio wiązał się z tym jedynym anegdotycznym przypadkiem kiedy złapało mnie spóźnienie i w sumie z niewiadomych przyczyn na każdym przystanku kolejka łapała minutę obsuwy – pewnie takie zagranie, żeby gaijin miał potem co opowiadać ;p

I cóż, mam nadzieję, że ten nie do końca oczywisty kierunek zaskarbi sobie sympatię choć u części z was i dacie Yokosuce i „Mikasie” szanse na bliższe poznanie 🙂

Hej Wojciechu 🙂 Dla mnie, jako byłej nauczycielki historii, wpis jest jak z najlepszego artykułu z „Mówią wieki”. Dziękuję serdecznie i pozdrawiam!
PolubieniePolubienie
Ach, milszego komentarza dawno nie czytałem:D
PolubieniePolubienie