Wsiąść do pociągu byle jakiego… Tak był plan na dłuższy listopadowy niepodległościowy weekend. Idea tak prosta co skomplikowana bo przy ograniczonej mobilności i braku noclegu w miejscu docelowym trzeba było znaleźć miejsce tak nie bardzo odległe co atrakcyjne. Szczęściem ostatnie dni przed weekendem obfitowały w śnieg na południu co zdcydowanie ułatwiło mi podjęcie decyzji.
Wbrew pierwszym planom jednak samo 11 listopada odpuszczam sobie zostając w Lesznie, bacznie śledząc czy w Warszawie dojdzie do zamieszek na przemian badając pogodę na następne dni – a ta miała być dość średnia. W sobotę z samego rana, no dobra prawie, o 7.58 ruszam. Kierunek południe: Marciszów, Rudawy Janowickie i Kolorowe Jeziorka. Pora roku i aura na odwiedziny dość osobliwe, ale nie gra to roli. Całą drogę horyzont zasłaniają niskie chmury, na miejscu niewiele lepiej. Na szczęście nie potrzebowałem widzialności na setki metrów tylko tej na najbliższą odległość więc nie było najgorzej.
Aby najszybciej trafić na ścieżkę do parku i nad jeziorka trzeba wydostać się z Marciszowa obchodząc całe miasteczko wzdłuż torów, przejść nad Bobrem i ruszyć w kierunku wioski, Wieściszowic – można jezdnią jak i polnym duktem. Scieżka znakowana jest na zielono, nie sposób z niej zejść czy pomylić kierunki. Po trochę ponad pół godzinie na horyzoncie pojawia się wieża kościoła Najświętszego Serca w Wieściszowicach, co mówi nam że jesteśmy blisko. Sam kościół calkiem imponujący, stoi w dogodnym dla fotografów miejscu z fajnymi obrazami w tle.
W mieścinie/wiosce pojawiają się już konkrente znaki obwieszczające, że kolorowe jeziorka tuż tuż. Okoliczne wzgórza coraz bardziej ośnieżone, mienią się to bielą to wciąż jesiennymi płomiennymi barwami. Woda z niewielkiego przydrożnego kanaliku zmienia barwę na piaszczysto-rdzawą, w końcu docieram na ziemię post-kopalnianą. Krajobraz raptownie przebiera się w zimowy płaszcz a przede mną ukazuje się brama Rudawskiego Parku Krajobrazowego i szereg podstawowych ostrzeżeń 😉

Jeziorka są pozostałościami po niemieckich kopalniach działających od XVIII do pierwszej połowy XX wieku. Z tamtejszych łupków wydobywano piryt, choć skały obfitują również w żelazo czy miedź. Na przestrzeni lat wyrobiska po kopalniach wypełniły się wodą, niektóre na stałe, inne okresowo. Żółte jeziorko zwane często zielonym kolor zawdzięcza w dużej mierze glonom się w nim znajdującym, purpurowe zaś żelazu oraz wspomnianym łupkom z pirytem. Jego kwasowość jest tak wysoka, że woda jeziora uznawana jest za roztwór kwasu siarkowego a jej picie jest co najnajmniej bezmyślne! W czasie wielkiej powodzi w 1997 roku wody jeziora wylały, zalewając nawet Wieściszowice, już po opadnięciu jego barwa lekko straciła na intenstywności. Błęktine jezioro kolor zawdzięcza głównie związkom miedzi. Zielony stawek pojawia się tylko w okresach silnych deszczów bądź roztopów i jego barwa wacha się pomiędzy zielonym właśnie a brązowym.
W dniu odwiedzin nie miałem jednak szans ujrzeć wszystkich. Na nieszczęście (i szczęście jak pokazał czas) aura okazała się tak kapryśna, że pierwsze, Żółte jeziorko całkowicie wysechło a Purpurowe w całości zamarazło przez co zatraciło swój ciemny kolor i charakterystyczny siarkowy zapach. Tak jednak jak w przypadku pierwszym braku jeziorka niczym nie dało się zrekompensować tak zamarznięta tafla czerwonego wespół z ośnieżonym zboczami i drzewami wokół dała mi się oczarować od razu. Dwa pierwsze jeziorka dzieli niewielka odległość jak i wysokość, by dojść do Błękitnego trzeba się było trochę wspiąć. Parę minut w górę zabezpieczoną ścieżką wzdłuż ośnieżonego kanionu mija mi na podziwianiu kolorowych drzew walczących ze śniegiem.
Ostatnie z jeziorek okazuje się nie zamarznięte. Brązowy kolor na jednym brzegu ustępuje turkusowi, który zagarnia dla siebie resztę wody. Ze spotkaną parą dochodzę do wniosku, że obecna pora jest idealna do zobaczenia bardziej prawdziwego koloru jeziora – latem zieleń drzew sztucznie podbija jego barwę a zima pozwala w surowych warunkach dojrzeć naturalny jego odcień. Obejście jeziorka trwa parę minut, czas jednak powoli goni. Ruszam dalej chcąc jeszcze wdrapać się na Wielką Kopę, najwyższy szczyt wschodniej części gór.
Kontynuując marsz zieloną trasą trafiam na szeroką ścieżką, całkowicie przykrytą śniegiem. Białe drzewa zakrywają krajobraz, choć widoczność jest i tak niewielka więc w sumie wiele nie zkarywają. Zielony stawek, znadujący się na początku trasy na Kopę okazuje się być, w każdym razie o tej porze roku, małym brązowym oczkiem wodnym, taką większą kałużą a że położoną lekko na poboczu drogi to i wielu pytało gdzie dokładnie się on znajduje. Ścieżka rapotownie idzie w górę, drzewa przywalone są coraz większą ilością białego puchu a widoczność wciąż zła a może i gorsza, na pierwszym punkcie widokowym niewiele poniżej Kopy nie widać wiele. Na samej Kopie to samo, dodatkowo nawet jakby było widnie to całość przesłonięta byłąby przez drzewa, które przez ostatnie lata perfidnie przykryły jakiekolwiek widoki na okolicę. Na szczycie szybka kawa z termosu, jakieś smakołyki i można powoli kierować się w dół.
Przy jeziorkach coraz więcej ludzi, popołudniowy spacer w takich okolicznościach przyrody jak najbardziej wskazany. Po drodze ponowna seria zdjęć przy Błękitnym, chyba moim ulubionym tego dnia. Kolory drzew, które jeszcze nie zrzuciły liści, pokrytych szadzią i lekkim kożuchem śniegu to naprawdę jeden z najfajniejszych widoków jesienią w górach. Ciemność przychodzi w momencie dotarcia do Marciszowa gdzie niestety nigdzie nie mają na sprzedaż piwa z pobliskiego browaru Miedzianka 😦 Najwidoczniej los chce byśmy (Bartu to do ciebie!) stawili się w browarze osobiście 😉
Pociąg przyjeżdża około 17, z biletem podróżnika regio bez obaw wsiadam i wracam do Leszna gdzie wieczorem jeszcze parę rzutów okiem na pogodę i dopracowanie planu na niedzielę – Boguszów Gorce i wypad północ-południe: Chmielec–Dzikowiec 🙂