Kontynuujemy odwrotnie chronologiczną podróż po Obwodzie Kaliningradzkim. Zostajemy nad Bałtykiem gdzie odwiedzimy Swietłogorsk, drugi z największych kurortów regionu skąd także dość dzikim klifem i pustymi plażami dojdziemy do Primorje gdzie znajdziemy jedną z najlepszych nadmorskich vyhlidek, że tak z czeska napiszę 😉Pierwsza wizyta na dworcu kolejowym w Kaliningradzie uzmysławia nam, że nie ma tam miejsca na głupie akcje – kontrola, prześwietlenie bagażu, włączenie aparatu i pochwalenie się ostatnimi zdjęciami celem pokazania, że to zaprawdę aparat a nie jakaś przenośna bomba? Szybko dość wyćwiczyłem nawyk włączania aparatu tuż po przekroczeniu dworcowych drzwi.
Połączenie stolicy Obwodu z wybrzeżem obsługują pociągi, marszrutki i autobusy o których w dużej mierze pisałem już w związku z Zielenogradskiem, lecz jeśli nie chce wam się tam zaglądać to pamiętajcie, że:
- połączenie ze stolicy przez Zielenogradsk jest po pierwsze primo dłuższe (a przez to drugie primo droższe) a jako primo ultimo jest też dużo rzadsze niż połączenie bezpośrednie z Kaliningradu. Rozpiskę pierwszego łapcie tutaj a drugiego tutaj. Pamiętajcie, że od początku tego roku koszty biletów liczy się tak: pierwsze 10 km to 23 ruble a za każdy kolejny dolicza się 1,77 rubla.

- Autobusów naliczyłem trzy z Kaliningradu (N118, 125, 521) oraz dwa łączące miasto z Zielenogradskiem (587, 596) w tym jedno biegnące przez całe wybrzeże do Bałtijska (to tak jakby ktoś chciał zrobić autobusowy tour nadbałtycki).
Latoshka którą jechaliśmy to spełnienie mokrego snu podróżujących pociągami w czasach pandemii. Diablo szerokie wagony, duża przestrzeń pomiędzy pasażerami – w ogóle bardzo dużo przestrzeni – no byłbym pewnie skłonny „skusić” na przejażdżkę.

Podróż mija nad wyraz szybko i przyjemnie. W Swietłogorsku meldujemy się wczesnym popołudniem i mamy nadzieję, że jeszcze sporo tego dnia zwiedzimy. Nie przyszło nam jednak do głowy, że znalezienie noclegu pośród nowiutkiej dzielnicy bloków z zajmie nam trochę więcej czasu niż powinno. Po lingwistycznych wywijasach telefonicznych (dopiero trzeci telefon z bookinga połączył z miłą panią) przyszło nam chwilę poczekać na właścicielkę a marsz słońca na niebie i coraz dłuższe cienie rzucane przez bloki ostentacyjnie informowały, że z większego zwiedzania nici. Mimo to kiedy już odebraliśmy klucze do mieszkania i zrobiliśmy najważniejsze zakupy to z bananami na twarzach ruszyliśmy nad morze, w końcu byliśmy w jednym z najważniejszych kurortów Obwodu a poza tym kto by się nie cieszył na spotkanie z Bałtykiem?

Z KART HISTORII
Poznając historię miasta można odczuć pewnego rodzaju deja-vu, niemal kopiuj-wklej dziejów Zielenogradska. Nie odbierajcie tego jednak jako zarzutu – po prostu droga obu miast do miana najważniejszych kurortów Obwodu była niemal – skoro już jesteśmy w Rosji – „toczka w toczkę„. Sambijska osada znana pod nazwą Ruse-moter pobita przez Krzyżaków przez lata ewoluuje do miana Rauschen (a dla językowego spokoju po polsku Ruszowice). Z biegiem czasu na jaw wychodzą zdrowotne właściwości tamtejszego klimatu, wód mineralnych oraz błota leczniczego. Miasteczko się rozwija, ale jednak czegoś brakuje. Wtedy, na oczątku XIX wieku cały na – w sumie nie wiem jaki kolor – wchodzi król Prus Fryderyk Wilhelm IV, który nakazuje ogarnięcie i upiększenie okolicy celem zwiększenia jego walorów.

Wille, lecznice, sanatoria powstają jak grzyby po deszczu a gdy w 1900 roku miasto otrzymuje kolejowe połączenie ze stolicą następuje jego największy rozkwit. Pełnoprawny już kurort odwiedzały tłumy, odpoczywali tam celebryci ówczesnych czasów. Podobnie jak dla Zielenogradska II Wojna Światowa okazuje się dla historycznej zabudowy miasta niezwykle łaskawa, różnica jest jednak taka, że w przeciwieństwie do sąsiedniego kurortu nie zapada ono w kilkudziesięciu letni „turystyczny letarg” służąc za miejsce wypoczynku wojskowym i decydentom. Dzisiejszy Swietłogorsk (nazwę taką otrzymał w 1947 roku) łączy w sobie pamięć o przeszłości z patrzeniem w przyszłość w postaci szeregu inwestycji. Spokojne jak na znane z Polski standardy warte jest odwiedzenia, choć koniec końców lepiej bawiliśmy się na klifach nieopodal a nie w samym mieście. No, ale po kolei.
SPACER PO KURORCIE
Z dala od brzegu miasto nie przypomina poniemieckiego kurortu. No bo nie może – na dzisiejszych peryferiach wybudowane są szeregi współczesnych wielkich blokowisk, mniejszych trochę starszych blokowisk, domków jednorodzinnych, sklepów, supermarketów. Jednak każdy krok w stronę Bałtyku przybliża nas do historycznej części miasta. Wystarczy przejść przez tory kolejowe i po kilkudziesięciu metrach w cieniu sosen, wzdłuż brukowanej ulicy pojawiają się pierwsze ponad stuletnie wille czy sanatoria.



Zachowało się ich co nie miara, choć niektóre w stanie wstanie lekko mówiąc „wołającym o ratunek”. Centrum starego Swietłogorska miało to szczęście, że wojenne działania ominęły go szerokim łukiem a i po wojnie nikt nie wpadł na pomysł by wszystko co przypomina o poprzednich mieszkańcach zrównać z ziemią. W ten sposób przetrwały m.in. oba kościoły. Jeden ongiś ewangelicki dziś jako cerkiew Św. Serafina służy wiernym prawosławnym a drugi katolicki, szachulcowy (zbudowany z desek nieistniejącego starego dworca w Zielenogradsku) dziś jest miejscem koncertów muzyki organowej.


Budowniczym pierwszej ze świątyń był Otto Walter Kuckuck, spod jego ręki i pomysłu wyszedł też najbardziej rozpoznawalny budynek w mieście. Wodna Wieża, wysoka na 25 metrów przykuwa wzrok kształtem jak i zegarem nań się znajdującym – no czyż te „oczy” nie są hipnotyzujące? Prócz zaopatrywania miasta w wodę było to miejsce ciepłych kąpieli a i dziś chyba się je tam uskutecznia. Na sam szczyt wieży nie można już dzisiaj wejść – a szkoda, kiedyś służyła ona za platformę widokową.

Wodą baszta czerpała z Tikhoye Ezero, urokliwego jeziorka w centrum miasta… które na nasze nieszczęście – a jakże – miało remontowany deptak. Dziś już z pewnością po robotach nie ma śladu więc polecam spacer a i znajdziecie tam park linowy, a gibanie się niczym Tarzan zawsze jest fajne 😉

Będąc nad jeziorem warto odbić w ulicę Karola Marksa gdzie znajduje się niepozorne Centrum Inf. Turystycznej, gdzie można dostać mapę, kupić pamiątki i popytać o różne sprawy, polecanko ode mnie. A stamtąd już żabi skok do całkiem fajnej makiety dawnego Królewca, schowanej w parku graniczącym z „Domem Hoffmana”, hotelem „poświęconym” miejscowemu rzeźbiarzowi Ernstowi Hoffmanowi.

Wracając do samej Wodnej Wieży to obok znajduje się „Gostinyi Dvor”, budynek który kapitalnie mnie strollował bo przez długi czas od powrotu myślałem, że to kolejna z pozostałości po niemieckich poprzednikach. Tymczasem okazuje się, że stylowe centrum handlowe wybudowane zostało raptem kilka lat temu 😀 Uroku i inspiracji niemiecką architekturą nie można mu odmówić a sam projekt jest po prostu bardzo bardzo fajowy.

Fragmenty ulicy Lenina, którą powoli zbliżamy się do schodów prowadzących na nadmorską promenadę jako żywo przypominają główne ulice znane z polskich miejscowości, przy czym jest tam jakoś spokojniej. Restauracyjki pootwierane, ludzie się krzątają, od czasu do czasu babuszka sprzedaje wyroby z bursztynu. Krętymi kamiennymi schodami zbiegamy przywoływani dźwiękami morza. A może czy innym? Wszak na samym dole schodów znajduje się rzeźba nimfy w olbrzymiej mozaikowej muszli.

Ze swietłogorską plażą mam problem. Tak jak miało to miejsce w Zielenogradsku. Cóż, po prostu miejskim plażom w kaliningradzkich kurortach trochę brakuje. Przede wszystkim gabarytów. Wąskie pasy piasku poniżej promenad podczas naszej wizyty całkowicie znajdowały się pod wodą 😀 Tak zupełnie. Ok, byliśmy podczas rozpoczynającego się sztormu na Bałtyku, ale powiedzmy sobie szczerze: w okresie „spokojnym” kilkanaście metrów piachu od ścian promenady do wody to jednak trochę mało. Czuję, że w sezonie musi być tam tłoczno. Pierwszego wieczora nie było jednak jeszcze najgorzej i choć fale wbijały się głęboko w piach to rozłożyliśmy się z boku i z piwkiem w ręce podziwialiśmy zachód słońca. I nawet nie zauważyliśmy, że czegoś brakuje.



A w poszukiwaniu dobrej plaży trzeba będzie przejść 10 kilometrów, ale o tym za chwilę.
Sama promenada jest całkiem klawa. Ciągnie się niemal 2 kilometry wzdłuż chłostanej przez morskie fale plaży a ponad nią na 40 metrów wznoszą się klify. Bałtyk potrafi być tu niegościnny – rozglądamy się za niewielkim molem, które widniało jeszcze na mapach… i dowiadujemy się, że zimą sztorm narobił tyle bałaganu, że nie było co zbierać a i część promenady niedaleko hotelu „Grand Palace” została zniszczona. Ha, czyli tego brakowało! O sile żywiołów przekonamy się też w czasie spaceru na zachód kiedy to mijaliśmy kolejne pozostałości dawnej infrastruktury, która również nie przetrwała starcia z morzem czy wspinaliśmy na klify, również przez wodę i wiatr nie oszczędzane.


Bardzo fajnie prezentuje się mozaikowy zegar słoneczny na wschodnim krańcu promenady. Odwiedźcie to miejsce wieczorem, rozsiądźcie na ciekawych dość ławkach i podziwiajcie zachód słońca. Efekt wow gwarantowany. Co ciekawe zegar jest tak leciwy… że chyba wymknął się konstytucyjnym zabawom z czasem przeprowadzonym przez wiecznego Władymira, przez co śpieszy się o 2 godziny 😀

Zaraz za zegarem wznoszą się schody prowadzące na szczyt klifu a tam kilka kroków dalej znajdziecie całkiem klawy i absolutnie współczesny gmach „Bursztynowej Hali”. A cóż to za dziwo? Teatr, sale koncertowe, kino, filia muzeum morskiego z Kaliningradu, sale konferencyjne, restauracje, przestrzenie do zabaw z dziećmi… Kulturowe centrum miasta jednym… w trzech słowach znaczy się. Dość futurystyczny projekt na uboczu robi całkiem fajne wrażenie.


NA ZACHÓD MARSZ
No dobra, dobra. Nie oszukujmy się jednak, jak ryba w wodzie czujemy na łonie natury i choć miasteczko jest fajne i przyjemnie płynie w nim czas to musieliśmy ruszyć dalej, dziabnąć bałtyckiego wybrzeża. W wydaniu niekomercyjnym 😉
Choć na niebie wisiały ciemne chmury to nijak nie wpływało to na nasze morale. Rzuciliśmy okiem na promenadę i ruszyliśmy. I zatrzymaliśmy się zrazu. Oto przed nami ukazała się słynna swietłogorska kolejka. Rzecz ciekawa. W pomarańczowych wagonikach z oszałamiającą prędkością można podjechać na klif do miasta (i wice wersa). Niby do pokonania jest tylko 50 metrów różnicy wysokości a i wagonik nie śpieszy się by pokonać tę odległość… a jednak cieszy się sporą popularnością.

No nic, my idziemy dalej. Od początku spaceru brzegiem morza widać jak poważne problemy z Bałtykiem ma najbliższa okolica. Klify umocnione gabionami ciągną się przez kilkaset metrów a zaraz potem ich miejsce zajmują dawne wzmocnienia skarp przed wymywaniem przez fale… a raczej pozostałości po nich. Idealnie tu widać jak w niektórych miejscach cofa się ląd, ale samym betonowym szkieletom nie można odmówić fotogeniczności 😉


Po niecałym kilometrze trafiamy na większą plażę, która w sezonie zapewne bywa zatłoczona. Falochronem tak tam obrodziło, że tysiące drewnianych pali w długich rzędach mogłyby stanowić tory dla mistrzostw Rosji w pływaniu niekonwencjonalnym.



Dalsza droga plażą jest jednak niemożliwa bo woda zabiera co swoje, dlatego odbijamy w las… i po chwili trafiamy na ulicę. A tam klawa willa, zaraz obok stare letnisko… które raczej czasy świetności ma za sobą a po chwili bloki z całkiem oldskulową mozaiką. Witajcie na obrzeżach Otradnoje (niem. Georgenswalde), młodszego brata Swietłogorska. I choć jego nazwa pochodzi zapewne od Georga Wilhelma, który prawie 400 lat temu podarował te ziemie swojemu rycerzowi Casparowi Cawemannowi (swoją drogą to przypomnijcie sobie jak się nazywał jaskiniowiec z Looney Tunes :D) tak jak siłą moich lingwistycznych zdolności wymieszałem angielski (gorge) z niemieckim (wald) i wyszło mi to co najlepiej opisuje najbliższe okolice: leśne wąwozy.


Bo jak tylko zostawaliśmy za sobą zabudowania to otworzył się przed nami zjawiskowy liściasty las, który wyprowadził nas na samą granicę klifu. Widok z wysokości prawie 50 metrów pierwsza klasa. Ścieżka wije się wzdłuż krawędzi klifu skąd łatwo dojrzeć ogrom zniszczeń powodowanych przez tandem wiatr i woda a sam jakoś pewniej czułem się jak tylko dróżka odbijała trochę bardziej w las.



Zieleń aż biła po oczach a niektóre zejścia i podejścia w wąwozach nadawały się na iście górską premię. Choć niekiedy ich koniec stanowiło kilka przewróconych drzew uniemożliwiających dalszą wędrówkę.



Kiedy nagle w środku lasu trafiliśmy na stanowisko na ognisko poczuliśmy się jak w jakimś filmie, gdzie bohaterowie zapuszczają się nie tam gdzie powinni 😉 A gdy zaraz potem wychodząc z lasu naszym oczom ukazał się jakiś opuszczony magazyn a tuż obok plac zabaw… to człowiek żałował, że oglądał te wszystkie „Domy na krańcach lasu”. No, ale miast jakiegoś Jasona spotkaliśmy tylko starszego jegomościa który kiwnął nam ręką i chwilę po tym znaleźliśmy krętą ścieżką prowadząca na plażę.

No i końcu trafiamy na plażę pełną gębą! I jakże pustą. Z klifami z jakże osobliwe odsłoniętymi „partiami” piasku i pomarańczowej gliny (chyba gliny :P), takiego czegoś jeszcze nie widziałem – w kontrze do powoli jesieniejących drzew robiło to wrażenie. Wrażenie podwójne kiedy spojrzy się na stare zdjęcia pokazujące nieistniejący już niemal piramidalny kształt tego fragmentu klifu. Z tyłu wśród drzew schowany jest Zipfelberg, kiedyś najwyższy punkt całego wybrzeża, dziś ze względu na nadbałtycką dynamikę niepewny tego miana.
Mnóstwo kamlotów mniejszych i większych znaczy drogę na zachód. Już tuż tuż, zaraz za rogiem czeka na nas najlepsza plaża odwiedzona tego dnia.


Dwóch chłopaków w pełnym skupieniu uskutecznia słowiański przykuc próbując wyłuskać dla siebie garść bursztynu, mama bawi się z dzieckiem, jednostajny szum fal przerywany jest przez chichoczące mewy a nad rozległym terenem wznoszą się kapitalne klifo-pagóry! Że też trzeba było przejść prawie 10 kilometrów by znaleźć się w tak klawym miejscu 😉


Plaża Filinskoy Bukhty nieopodal Primorje (po polsku chyba Filinowie) okazała się nadzwyczaj urokliwa. Jest szeroka to raz. Jest piaszczysta, trochę kamienista a jak ktoś lubi poskakać (ostrożnie) po większych głazach to i tych znajdzie tam sporo. Znajdziecie tam kibelek, przebieralnię, barek, plac zabaw, w sezonie ratownika, szeroki plac służący za parking. No i przede wszystkim jest kapitalnie wtulona pomiędzy spore klify – z jednego z nich rozpościera się chyba najbardziej imponujący widok na ten kawałek wybrzeża! Wierzcie mi, ale wdrapanie się na 50 metrowy pagór to jest absolutnie rzecz, którą musicie zrobić tam będąc 🙂


Wizyta tam po sezonie to chyba strzał w dziesiątkę. No ok, woda może być już troszkę chłodna, ale nikt nie odbierze tej ciszy i spokoju panującej wokół 🙂
Jeśli ktoś z was się zaczął zastanawiać czy to był pierwszy dzień w którym nie spotkaliśmy Lenina… to cóż, nie nie był. W centrum osiedla – bo Primorje to ni wieś, ni miasteczko – obok stawu, przy kościele (służącym obecnie za dom kultury – co i tak jest niezłym osiągnięciem bo po prostu mógł zostać rozebrany) pomiędzy drzewami schowane jest jego popiersie.

Mając w nogach kilka kilometrów uznaliśmy, że z powrotem przejedziemy się busikiem, choć z rozkładu na tablicy nie od razu wyczytaliśmy czy długo przyjdzie nam czekać 😀 Za podróż zapłaciliśmy groszowe sumy, jak dobrze pamiętam 8 rubli – co jak co, ale transport w Obwodzie nie jest drogi.
Posezonowy Swietłogorsk okazał się bardzo przyjemną mieściną w której można na chwilę odsapnąć i zwolnić. Przyjemne dla oka, bez przesadnego przepychu i przaśności choć nie zawsze może być idealnym miejscem na plażing to perfekcyjnie służy za miejsce startu dla spacerów po okolicy pełnej ciekawych miejsc. Polecam mocno 🙂
Swietłogorsk ma swój urok, jest bardziej kameralny niż rozrywkowy Zielenogradsk. Jestem ciekawa, czy została oddana do użytku montowana nowoczesna winda przy promenadzie, bo jazda wagonikami to ekstremalny wyczyn, buja toto, huśta i brak jakichkolwiek zabezpieczeń.
PolubieniePolubienie