Gdy późnym popołudniem dojeżdżaliśmy do Litomierzyc wystarczyło wyjrzeć przez okno by ujrzeć krajobraz jednoznacznie wskazujący na dość wulkaniczny charakter okolicy, szpiczaste stożki wzrastały jeden przy drugim a przy akompaniamencie zachodzącego słońca tworzyły niezwykły dla oczu pejzaż. Košťál, Lovos, Radobýl, Milesovka i Kletečná witały nas w Czeskim Średniogórzu.

Pamiętam jak jeszcze parę lat temu podczas majówki przejeżdżaliśmy tamtędy mknąc do Drezna. Jakże wielkie wrażenie zrobiły na mnie te pojedyncze i nie pasujące do szerokich nizin stożki. Widoki te jednak z czasem zaczęły umykać w czeluście niepamięci zajętej innymi rzeczami. Do czasu jednak.
Nie pamiętam kiedy dokładnie ponownie trafiłem na wzmiankę o tej niezwykłej krainie. Nie ważne. To co się liczyło to wspomnienia, które wybuchły pełną siłą i przemożna chęć powrotu i pozostania na dłużej, a nie tylko przejechania bokiem i rzucenia kilku tęsknych spojrzeń 🙂
CZESKIE ŚREDNIOGÓRZE – DZIEŃ 1
Po całym dniu w pociągach wszelakch (o ciuchciowym dostaniu się do Średniogórza piszę w poprzednim poście) naszym największym marzeniem było dostać się do apartemantu i napicie się miejscowego piwa. Był 1 maja, wieczór, tak jak i w Polsce święto. I co się okazuje? Sklepy pozamykane. I wtedy też zorientowalismy się, że „na kłopoty” przysłowiowy pan Nguyen z Wietnamu, wraz z rodziną prowadzący spożywczaka nawet w dzień świąteczny. Przyznam, że niesamowicie zaskoczyła nas liczba ludności pochodzenia azjatyckiego – wiecie, że w Czechach mieszka kilkadziesiąt tysięcy osób o rodowodzie wietnamskim, co czyni z nich 3 największą mniejszość narodową? – tak, kilka lat temu zostali oni oficjalnie uznani za mniejszość.

Nocleg zaklepany mieliśmy w mieście-twierdzy Terezin, niespełna 3 kilometry od Litomierzyc dlatego śpiesznym krokiem niemal przebiegliśmy przez miasto, po przekraczaniu Łaby (ileż to razy będziemy to robić w nadchodzących dniach?) musieliśmy jednak przystanąć, dla takich widków warto. Można też było na spokojnie przyjrzeć się szczytom, które w najbliższych dniach poznamy z bliska.


Ranek przywitał nas piękną pogodą, byliśmy gotowi. Na pierwszy ogień Louny, brama do południowego Średniogórza.
Jeśli dobrze przyjrzeć się mapom (jak i wedle własnych późniejszych doświadczeń) Czeskie Średniogórze można podzielić na dwie części: rozległą i zwartą północną, tak jakby główną część pasma; oraz południową gdzie na szerokich polach wzrastają pojedyncze stożki, solo robiące chyba jeszcze większe wrażenie niż w zbitej masie. Tam też się udamy.
Eksplorację południowych krańców Średniogórza najlepiej rozpocząć w mieście Louny, do którego bez problemu można dostać się pociągiem (63 korony). Niech nie zwiedzie was jednak odległość jaką przyjdzie wam pokonać – niespełna 45 kilometrów ciuchcia pokonuje w 90 minut, a to wszystko przez iście tramwajowy kurs i zatrzymywanie się co i rusz. No, ale widoki po drodze klawe, przede wszystkim na Hazmburk z dwiema charakterystycznymi zamkowymi wieżami.

Choć samo miasto leży poza granicami Średniogórza to jest doskonałym miejscem do rozpoczęcia wędrówek po jego południowej części. Nim jednak udamy się w góry warto choć chwilę pobłąkać się po samej mieścinie. Przynajmniej po Starym Mieście, które jest kapitalnie wręcz urokliwe ze świetnie zachowanymi kolorowymi kamienicami i uliczkami. Największe wrażenie robi jednak gotycki kościół Św. Mikołaja (wedle projektu znanego skądinąd Benedykta Rejta, twórcy katedry w Kutnej Horze) oraz stare wodne młyny przy rzece Ohrzy.



Jeszcze przed przekroczeniem mostu naszym oczom ukazuje się jeden z celów wędrówki, całkiem majestatyczny jak na swoje nie aż tak wielkie gabaryty Oblík.

Zielonym szlakiem z widokiem na wyniosły stożek (w zależności od której strony patrzymy góra przybiera kształt stożka niemal idealnego oraz bardziej wypłaszczonego) dłuższą chwilę wędrujemy na granicy wsi Dobromerice. Z każdym krokiem domków ubywa, rozszerza się za to panorama i tak w końcu gdy dochodzi się do drogi krajowej 28 otwiera się dla nas widok na trzywierzchołkową Ranę (po prawej) oraz niewysoki Cerveny Vrch (po lewej) z charakterystycznym budynkiem chaty turystycznej, nasz pierwszy przystanek w marszu.


Podejście pod „schronisko” zmienia kolor na czerwony i nie należy do wymagających, dość lekka ścieżka lasem pozwala schować się przed coraz bardziej natarczywym słońcem. Ejemovą Chata, bo tak zowie się schronisko, osiąga się po 10 minutach marszu. Wybudowany na początku XX wieku budynek swój byt zawdzięcza Josefowi Ejemowi, który przeszlo 100 lat temu wyszedł z inicjatywą jego budowy, lecz nie dożył zakończenia prac. Dziś schronisko czynne jest tylko w weekendy i nie oferuje noclegów, tylko bufet. My trafiliśmy akurat w czwartek tak więc cały teren wokół był na naszą wyłączność. Nie mogłiśmy jednak skorzystać z wieży widokowej, choć pora o jakiej tam byliśmy pewnie i tak skutecznie sabotowałaby dalsze obserwacje – choć na Louny oraz dalsze wzgórza o wdzięcznej nazwie Džbán sobie popatrzyliśmy.


Schodząc lasem ponownie trafiamy na zielony szlak. A także… „na żółtego przestwór oceanu”. Witajcie pośród symbolu wiosny, rzepaku. Pola usiane żółtym krewnym kapusty ciągną się po horyzont! A majestetycznie ponad okolicę wznosi się Oblík oraz skryty za nim Srdvov. Przez chwilę naszemu marszowi towarzyszy staw Dobromierzycki (Dobromericky Rybnik), 20 hektarowy zbiornik hodowlany znad którego widoki również są niezgorsze 😉 Staw najlepiej obejść od zachodu, wschodnia ścieżka prowdzi do nikąd.



Od tamtej chwili Oblík nie zniknie nam z oczu już do końca dnia. Ścieżynka wśród młodych drzewek doprowadzi nas do kolejnych, zdecydowanie już mniejszych stawków, przy których odbijamy w prawo, mijamy gospodartswo Statek Oblik i zasadniczo dopiero wtedy zaczynamy podejście na szczyt. Przy gospodarstwie znajdziecie wiśniowy sad, hodowane są tam także owce i krowy. Z ich mleka powstają sery i różne inne mleczarskie produkty (jogurt z owczego mleka!) – można zajrzeć, odpocząć i zakupić co nieco 🙂 Co ciekawe przybytek ten wzniesiono w miejscu funkcjonowania dawnej osady, która niestety nie przetrwała burzy wojny trzydziestoletniej.
Oblik to wyniosły szczyt, 509 metrów być może nie robi wielkiego wrażenia ale winduje go 300 metrów ponad okoliczna płaskości. I to widać. Część Średniogórza, na którym się wznosi należy do najsuchszych w całych Czechach co skutkuje dość osobliwą stepową florą i fauną. Przez to też stożek jak i dwa sąsiednie – Srdov oraz Brnik – zostały wpisane na listę obszarów chronionych. Wszystkie trzy szczyty są efektem erupcji szczelinowej (dość spektakularnej zapewne ) z końca trzeciorzędu. Bazaltową budowę stożków łatwo poznać po grupkach pięcio i sześcio bocznych słupów wyrastających co i rusz wzdłuż krętej ścieżki na szczyt.


A tam warto ubrać coś cieplejszego. Wybitność niesie ze sobą wzmożone próby wiatru do zmduchnięcia cię, tak po prostu. I choć wiatr wiał wielce to i tak wejście na wypłaszczony szczyt było przyjemnością, wijąca się jak wąż ścieżka nie pozwalała się zmęczyć… a poza tym człowiek i tak co po chwilę robił przerwy, bo widoki otwierały się wspaniałe.

Nie potrafię nazwać większości z pagórów które wtedy ujrzeliśmy, kilku jednak nie da się z niczym pomylić i dawało nam to pewną satysfakcję. Najbliższa Raná (masyw jak i miejscowość) były jak na wyciągnięcie dłoni, kominy elektrowni cieplnej w Poceradach na drugim planie a daleko na horyzoncie Rudawy na granicy z Niemcami.




W kierunku Litomierzyc wyrastalo tyle stożków, że nie nie czuję się kompetentny by bawić się w ich nazwanie… trochę na uboczu dwie wieże Hazmburka nie dają się jednak z niczym pomylić. Tylko Louny wciąż pozostawało w nieznośnej słonecznej poświecie.



Szpiczaści sąsiedzi – Srdov i Brnik zwane niekiedy Starcem i Babą – to „dzieci” tej samej erupcji, która przyczyniła się do stworzenia Oblika. Nie prowadzi na nie znakowana ścieżka, jednak wydeptany trakt bez problemu poprowadzi was na okazałe szczyty.
My jednak zaczynamy zejście, na rozwidleniu szlaków skręcamy w kierunku wsi Mnichov. Tam wracamy na asfalt, który musimy przemęczyć do samej Rany, no ale to tylko 35 minut marszu – swoją drogą też tak macie, że po górkach możecie biegać miliony kilometrów, ale to dopiero zejście na asfaltową drogą jest męczarnią dla nóg?

Na szczęście widoki wynagradzają – jakże inne jest spojrzenie na wypłaszczonego nagle Oblika, jakże fotogeniczny okazuje się kolejny bazaltowy pagór, Mila.

By dostać się do Rany trzeba jeszcze tylko przejść krajową 28 (całkiem ruchliwą).

Górujący nad wsią masyw robi wrażenie już z daleka, a tym co wyróżnia go na tle okolicznych stożków jest podłużny kształt – 3 szczyty połączone są łagodną niby granią. I kształt ten bardzo odpowiadał kilku jegomościom ze studiów techniczych w Pradze, którzy w latach 30 XX wieku uznali masyw za idealny do testów startowych dla ich szybowców. Tak też rozpoczęła się trwająca do dziś historia okolicznego szybownictwa i paralotniarstwa. Szczyty uchodzą za mekkę tych sportów, choć same zbocza przejęte zostały przez paralotniarzy podczas gdy szybownicy korzystają z niewielkiego lotniska poniżej masywu.

Sam trzywierzchołkowy pagór jest bardzo bardzo przyjemny w odbiorze i rzeczywiście różni się od sasiadów. Prowadzi nań niebieski szlak, który „złapać” możemy 10 minut za wsią okrążając masyw od północy. Podłużny kształt tak miły oku, przywodzi na myśl chociażby bieszczadzkie połoniny.
Podejście jest dość przyjemne, szerokim zboczem trza wdrapać się na przełęcz – choć ścieżka nie jest idealnie widoczna to sama przełęcz już zdecydowanie tak. Co kilkaset metrów, w różnych punktach widać ustawione rękawy dla paralotniarzy a za naszymi plecami można podejrzeć, że dziś na lotnisku raczej zbyt wielkiego ruchu nie ma.



Przełęcz rozdziela dwa najwyższe wierzchołki Rany, z których rozciąga się zajedobra panorama w kierunkach wszelakich – od Rudaw na północy, po legendarne wzgórza Rip na południu. Aha, bardzo ważna rzecz – spotkalismy w końcu kogoś! Kilka osób w ciągu 30 kilometrów marszu to niezły wynik 😉 Na szczycie siedzimy dłuższą chwilę a naszym kontemplacjom towarzyszy Kozel jedenastka, bardzo dobrze spisujący się w tych okolicznościach przyrody 😉




W tym miejscu moglibyscie tak jak my zacząć schodzić z powrotem do Louny… jednak zaproponuję wam coś innego. Bardzo łatwo w takiej okolicy przeoczyć miejsca nieoczywiste. A takim jest Pisecny Vrch pod Becovem, niezbyt wyraźne wzniesienie na zachód od DUŻO bardziej wyraźnej Mili, którą z Rany bez problemu dojrzycie. Miejsce to jest dzieckiem niebywale „wybuchowego” związku, pozostalością po zetknięciu się magmy z wodami dawnych jezior i bagien i potężnej eksplozji, która wyrzuciła nagromadzone tam przez lata skały osadowe, rozrzucone dziś po okolicy jak i w rozległym maarze na szczycie.


Niestety na wzmiankę o tym miejscu trafiłem dopiero po powrocie i nie trafilismy doń. Zaczęliśmy zatem zejście, miłe i dość łagodne z szerokim widokiem na Oblik, Chozovską Horę czy baaaardzo odległy szczyt Rip, ten sam na którym wedle legendy osiedlił się Czech (tak, ten od Lecha i Rusa).


Po kilkunastu minutach na zboczu i kilku dalszych w lesie dochodzi się do tartaku a także pierwszych zabudowań Lenesic. Część trekkingową tego dnia uznalismy za zakończoną.
Widoki zaczynały niknąć pomiędzy budynkami a nasze myśli wędrowały już do jednego z miejscowych browarów, których w mieście jest co najmniej cztery – wybralismy Pivovar Zloun, którego restaurację znajdziecie 50 metrów od przystanku kolejowego Louny střed. Po drodze jeszcze raz minęliśmy młyn a także wzdłuż Ohrzy przeszliśmy całkiem miłym deptakiem. Tak mijając zabytkowe centrum dotarliśmy do naszego celu. W budynku (oraz na tarasie) mogącym pomieścić niemal 200 gości poczuliśmy się jak u siebie. Nieśpieszna atmosfera, dobre piwo, dobre jedzenie… – tu ciekawostka kuchnia dopiero co startowała, więc na nasze dania musielibyśmy dłużej poczekać, wyjątkiem była pyszna gotowana przyprawiona kiełbasa (kurczę, coś a’la chorizo!) z chrzanem i musztardą. Do tego dwunastka i IPA i można siedzieć.


Najlepsze jest to, że 200 metrów dalej na tej samej ulicy znajduje się kolejny mikrobrowar. Jak tu nie kochać Czech! 😀
Z pełnymi brzuchami zeszliśmy na przystanek (bo dworcem nazwać tego się nie da) i karnie poczekaliśmy na pociąg. Po całym dniu na szlaku chcialoby się tę godzinę w ciuchci odpocząć… no, ale wiecie widoki 😉 Nie spodziewałem się, że Średniogórze może być tak przyjemne dla oka 🙂


Wędrowanie po Czeskim Średniogórzu przyjemnym jest. Szlaki są bardzo dobrze oznaczone (ale tego się można było spodziewać już po wielu przygodach w górach na granicy z Polską gdzie wszystko gra idealnie), nie są trudne ani wybitnie męczące – wszelkie ostrzejsze podejścią są krótkie i jak już zaczniecie się męczyć… to nagle przestaniecie 😉
Najlepsze jest jednak to, że w samej bliskości do Louny jest jeszcze tyle innych szczytów, że głowa mała – naprawdę, mnogość szlaków jest przeogromna. I wszystkie one czekają na Was!
Mila jest pod wieloma względami wyjątkowa, stwierdzono na niej występowanie odrębnego gatunku jarzębu – Sorbus milensis (Jarząb milski). Póki co występuje tylko tam.
Gratuluję dotarcia do tak unikatowego miejsca! 🙂
PolubieniePolubienie