Jak tylko wybraliśmy Macedonię na cel naszej kolejnej wyprawy zaczęliśmy kombinować jak szybko i w miarę tanio się tam dostać. Własnym autem jechać nie zamierzaliśmy. Od razu odpadły loty wielkimi liniami jak Lufthansa, nie było sensu również tłuc się całą drogę w autobusie takiego Voyagera (bagatela 26 godzin!). Dlatego też skupiliśmy się na tanich lotniczych przewoźnikach jak Wizzair. Węgrzy nie oferują bezpośrednich lotów z Polski, dlatego też wynaleźliśmy lotnisko w Bratysławie z którego można dostać się do Skopje. Do samej stolicy Słowacji można dostać się na kolejne kilka sposobów, my wybraliśmy Polskiego Busa.
Szybko, tanio, komfortowo – hasło przewodnie PB. O ile z pierwszymi dwoma można się zgodzić, tak od feryjnego wyjazdu do Budapesztu nic nie zmieniło się w kwestii komfortu. Szczęściem jednak jechaliśmy w dzień i nie trzeba było układać się do snu a miast tego zawiesić oko na Białych Karpatach i Małej Fatrze stanowiących „ściany” naszej trasy. Anyway po 6 godzinach byliśmy na miejscu. Samolot mieliśmy następnego dnia, hostel mały kawałek od centrum a w planach jeszcze wieczorny wypad na stare miasto, dlatego kupiliśmy 24 godzinny bilet na komunikację miejską (zona 100+101 za 3,50 euro).
Zaopatrzeni w mały papierek ruszyliśmy do naszego noclegu, gdzie z racji późnej godziny nie było już personelu i musieliśmy dzwonić po informacje jak sforsować drzwi. Pani w ultra szybkiej wersji sło-polskiego podała kod do drzwi (szczerze to podawała go tak z 5 pięć razy zanim udało się wklikać odpowiednią serię cyfr) po czym poinformowała, że klucze do pokoju będą znajdować się w skrzynce na korytarzu. Cóż… okazało się, że ich tam nie było i raz jeszcze musieliśmy wzywać naszą panią gospodarz, która zdziwiona sytuacją przyjechała po 25 minutach i przepraszając odnalazła klucze w pokoju recepcji. No nic, byliśmy już troszkę zmęczeni dlatego bez zbędnych dyskusji i narzekań podziękowaliśmy, rozłożyliśmy toboły… i ruszyliśmy do centrum na piwko, zahaczając przy okazji na skąpany już w nocnych światłach rynek (Hlavne nemesti) z gotyckim ratuszem oraz XVI wieczną fontanną Rollanda czy jak kto woli cesarza Maskymiliana – obie wersje przyjmuje się za prawidłowe, tylko od nas zależy którą wybierzemy. Po drodze napotkać można również kanalarza Čumila, jedną z najchętniej fotografowanych rzeźb w całym mieście – sympatycznego jegomościa, wychylającego się z kanału i z zadowoleniem obserwującego przechodniów.

Rankiem drugiego dnia po szybkim śniadaniu zmajstrowanym z produktów miejscowego Lidla ponownie ruszyliśmy do centrum, choć chwilę pokręcić się w okolicach górującego nad miastem Zamku. Pierw jednak zawędrowaliśmy nad Dunaj, gdzie wraz z kolejną przepływającą barką niebo coraz bardziej się rozpogadzało. W drodze na zamkowe wzgórze mija się imponującą katedrę św. Marcina, przez lata miejsce koronacji królów… węgierskich. Po przejściu ulicy wspinamy się parę metrów trafiając na placyk cerkwi św. Mikołaja, skąd już żabi skok na sam szczyt gdzie dumnie nad miastem góruje zamek. Imponujące białe ściany kwadratowej twierdzy mienią się różnymi odcieniami w zależności od zachmurzenia a że chmur było dużo to i widoki były dobre.

Szybka sesja wokół kompleksu i trzeba ruszać dalej, samolot był coraz bliżej. Dlatego też w szybszym tempie rzuciliśmy okiem do wnętrza katedry, raz jeszcze tyle, że za dnia zobaczyliśmy rynek, ale i znaleźliśmy chwilę na spróbowanie miejscowego Urpinera, wszak lada dzień mieliśmy trafić do kraju gdzie piw zbyt wiele do wyboru nie ma więc trzeba było nasycić się póki można 😉
Po południu byliśmy już na lotnisku, nad miastem kłębiły się ciemne chmury… Nie spodziewaliśmy się, że przez następne dni w Skopje deszczowe chmury będą nam towarzyszyć prawie 24h – no jak to, przecież w stolicy Macedonii we wrześniu niemal nigdy nie pada! To jednak już zupełnie inna historia.
