Cześć! Dziś pora na drugi przystanek w naszej walijskiej ekskursji. Zabiorę was do niesamowicie urokliwej miejscowości Llangollen, gdzie rzeka Dee pięknie się kotłuje, zielone wzgórza tworzą sielski drugi plan, uliczki skrywają zabytki nie byle jakie a okoliczny kanał poszczycić się może… a nie, wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO kanał Pontcysyllte całkowicie tu olaliśmy by skupić się na nim w innym miejscu 😛 Croeso i Cymru!
Po krótkim rekonesansie we Wrexham przyszła pora na odnalezienie dworca autobusowego, z którego to startować miał nasz autobus do Llangollen. Powtarzaną wielokrotnie nazwę musiałem wymówić bez zarzutu bo kierowczyni jedynie łypnęła na mnie głową dopytując czy wszystkie cztery bilety mają być adult? I tak po zapłaceniu 8 funtów (po 2 na łebka) mogliśmy rozsiąść się w autobusie Arrivy i wraz z tłumem korzystających z Bank Holiday Anglików i Walijczyków ruszyć w stronę niezwykle urokliwych, walijskich pagórów.
Llangollen było naszym najważniejszym przystankiem podczas tego jednodniowego wypadu. Urokliwemu miasteczku polska strona na Wikipedii poświęca całe jedno zdanie: „miasteczko w walijskim hrabstwie Denbighshire, położone nad rzeką Dee.” Każdy kto choć na chwilę tam zawitał, wie że taki opis jest totalnym nieporozumieniem i teraz krok po kroku pokażemy wam dlaczego warto miasteczku poświęcić kilka zdań więcej 🙂
Llangollen oddalone jest od Wrexham o niecałe 20 kilometrów więc przy wypadzie z Liverpoolu zbiera nam się już kilometrów niemal 90. To wciąż odległość, którą warto uskutecznić i sprawić sobie fajną walijską jednodniówkę z miasta Beatlesów. Autobus z Wrexham jedzie około 30 minut a dolinę rzeki Dee, która towarzyszyć wam będzie od połowy podróży bez obaw można nazwać jedną z kilku bram do walijskich gór – pasma Clwydian i Berwyn, mniejsze rodzeństwo Snowdoni, stoją tam na straży tego by nizinny krajobraz zatrzymał się na walijsko-angielskim pograniczu.
Llangollen jest miejscem, w którym bez problemu zagospodarujecie cały dzień. Niestety moja dzielna ekipa wykazywała zmęczenie wysokim tempem 🙂 zwiedzania Liverpoolu w dniach wcześniejszych, dlatego też uroki miasteczka odkrywaliśmy na spokojnie, nie porywając się (ach żałuję) na niezwykle kuszące do łazikowania pagórkowate okoliczności przyrody. Po kolei jednak, postaram się wam pokazać to co mieliśmy przyjemność zobaczyć jak i to co przemknęło nam przed nosami a co uważam za godne uwagi. Zaczynajmy.
LLANGOLLEN I JEGO ATRAKCJE
Autobus z Wrexham robi w miasteczku kilka przystanków, wam proponuję wysiąść na tym bezpośrednio przed zabytkowym, kamiennym mostem, naprzeciwko Bridge End Hotel. Tam, w jednym miejscu jak na tacy podanych zostaje kilka miastowych ciekawostek i niezgorszych widoków. To też punkt, z którego rozpocząć możecie szereg aktywności, które pominęliśmy. Od nich zacznijmy i miejmy to już z głowy 😀

Po pierwsze primo, jeśli macie wygodne buty, nie bolą was nogi i macie ochotę na kawałek fajnego, lekkiego i widokowego trekkingu to uderzajcie na czerwony szlak prowadzący na pagór z ruinami zamku, Dinas Bran. Już z poziomu Llangollen ruiny wyglądają imponująco a zdjęcia z internetów tylko to potwierdzają. Twierdza książąt Powys powstała w czasach XIII -wiecznych wojen walijsko-angielskich i… już w kilkadziesiąt lat po budowie poszczycić mogła się statusem pięknych ruin. Dziś po setkach lat ruiny są jeszcze bardziej… ruiniaste i przypominają relikty elfickich twierdz ze Śródziemia. Szlak z Llangollen ma troszkę ponad 2 kilometry i warto przedłużyć go na sąsiadujące z ruinami pagóry Eglwyseg poorane karbońskimi wapieniami. To jest ta chwila kiedy żałuję, że nie byłem samolubnym gnomem i nie zostawiłem na 2 godzinki mojej ekipy, której nie w smak było łazikowanie po górkach 😛 No, ale będzie do czego wracać.


Drugie primo atrakcji odpuszczonych to… kanał Llangollen. Tak, ten z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO. Na usprawiedliwienie dodam, że zajmiemy się nim przy najbliższej okazji w trochę bardziej niepowtarzalnych okolicznościach przyrody i architektury, obiecuję.

No i primo ultimo (wcale nie ultimo, ale tak wypadło :P) to 15-kilometrowa przejażdżka zabytkowym składem Llangollen Railway do Corwen. Fajna opcja na bliższe poznanie się z rzeką Dee wzdłuż której nierzadko parowa ciuchcia ciągnie zabytkowy skład po zamkniętej pierwotnie w latach 60. linii. Dziś jest to atrakcja czysto turystyczna i wielbicielom historycznych kolei jak najbardziej polecam. Bilet w dwie strony do Corwen kosztuje 21,50 funta a rozpiskę odjazdów znajdziecie tutaj:
I nawet jeśli w podróż pociągiem się nie wybierzecie to polecam wam zajrzeć na miejscowy dworzec kolejowy. Stacja kolejowa jest tak urokliwa, że momentami wydaje się jakby patrzyło się na kapitalny acz powiększony zestaw modelarski. Zabytkowa stacja wzniesiona została w połowie XIX-wieku i do dziś czuć zaklętą w niej historię – ot, tablice przypominają o karach ze strony Great Western Railway za przechodzenie po torach w miejscach niedozwolonych.


Do niedawna w jednym z zabytkowych wagonów mieściła się urokliwa kawiarenka, dziś niestety trwa walka o przywrócenie jej na kulinarną mapę miasteczka. Tego kłopotu nie ma za to ulokowana na zapleczu dworca Llangollen Station Cafe. Po ewentualnym śniadaniu i kawce warto przejść platformą ponad torami by z drugiego peronu rzucić okiem na wartko płynącą rzekę Dee oraz totalnie zabytkowy, co najmniej 400-letni most prowadzący do centrum miasteczka, drugi z Siedmiu Cudów Walii, który tego dnia udało nam się zobaczyć.
Rzeka Dee i most są dla krajobrazu Llangollen elementami diablo emblematycznymi. Pierwsza przeprawa nad rzeką powstała w średniowieczu a dzisiejszy most ze swymi ostrołukami proweniencję ma zdecydowanie gotycką. Na przestrzeni kolejnych stuleci był wielokrotnie przebudowywany dostosowując się do wciąż zmieniającego się świata – dziś dźwigając na swych barkach tłumy turystów oraz nieskończony sznurek aut zmierzających z/do miasteczka.
Nie ma się co dziwić, że na moście non stop ktoś się zatrzymuje bo też widoki zeń się rozpościerające są klawe. A jeśli patrząc na wzburzoną Dee budzi się w was chęć na rafting to dobrze trafiliście – rzeka jest do tego stworzona a miejscowy Whitewater Rafting oferuje wachlarz aktywności idealnych na kilka godzin z adrenaliną.
Zwolennikom zdecydowanie spokojniejszego spędzania czasu nad wodą polecam zakręt zaraz za mostem w prawo i spacer nadrzeczną promenadą Królowej Wiktorii. Dee (a raczej Afon Dyfrdwy mając na uwadze to, że płynie ona głównie przez Walię) swe źródła ma w górach Eryri/Snowdoni i przez 110 kilometrów wije się pięknie pomiędzy pagórami i małymi fotogenicznymi miasteczkami by w końcu ujść do zatoki Liverpoolskiej. Urokliwy fragment w Llangollen idealnie nadaje się na rodzinne spacery, a jego nazwę zawdzięczać można obchodom diamentowego jubileuszu Królowej Wiktorii w 1897 roku. Pobliski park jest świetnym miejscem na piknik, nie brakuje placów zabaw… ale i tak największą atrakcją są skały po których przy niższym stanie wody można sobie swobodnie pohasać. Zachowując przeto ostrożność do mokre skały to skały zwodnicze.



Promenada jest doskonałym remedium na zaskakująco zatłoczone i pełne aut centrum miasteczka. Wartki nurt Dee od lat sprzyjał młynarstwu – na skraju promenady, nieopodal mostu zajdziecie działający do lat. 70 ubiegłego wieku młyn kukurydziany, dziś służący mieszkańcom i turystom za wybitnie widokową miejscówkę gdzie można smacznie zjeść i napić się dobrego piwa – i tu widać pewnego rodzaju kulturowe zwycięstwo Anglików, bo piwka same angielskie 😉


Główna ulica Llangollen przecina miasteczko zaczynając się zaraz za mostem, nosi nazwę Castle Street i poznacie ją po tym, że jest tam tłoczno. Znajdziecie tam sklepiki z pamiątkami (w tym kubkami z walijskim smokiem… prosto z wrocławskiego lotniska XD) jak i przytulne knajpki i piekarnie, z bardzo fajnymi pork pies o wielu nadzieniach. Polecam, mega smaczne.


I choć jest tam kilka wartych zatrzymania się miejsc jak choćby placyk z pomnikiem ofiar poległych w obu Wojnach Światowych, neogotycki ratusz czy kawałek dalej rzucający się w oczy, jaskrawo-pomarańczowy kościół to jednak szybko zrobiliśmy ewakuację zostawiając zatłoczoną ulicę za nami.


Wystarczy – dosłownie – skręcić w jedną z bocznych uliczek i nagle pozostali turyści (mieszkańcy w dużej mierze też) znikają z horyzontu. A przyznać trzeba, że uliczki te mają swój urok, prezentując też całą gamę brytyjskiej małomiasteczkowej architektury.
I tak też docieramy do kościoła Św. Collena, najważniejszego zabytku w mieście. Jeśli wierzyć kronikom to właśnie w okolicach raczkującej osady – która w przyszłości przeistoczyć miała się w Llangollen – w VI wieku osiedlił się mnich Collen wznosząc niemal w pojedynkę niewielką kaplicę. Walijski święty musiał zrobić na potomnych nie byle jakie wrażenie bo od jego imienia i wzniesionego przezeń kościoła Llangollen otrzymało swą obecną nazwę (tak, jeśli przypomnicie sobie najdłuższą walijską nazwę to słowo Llan powinniście kojarzyć jako kościół).

Świątynia jaką dziś w miasteczku spotykamy powstała jeszcze w średniowieczu, choć przez kolejne lata doczekała się wielu mniejszych i większych renowacji, spośród których największe nie liczą sobie jeszcze 200 lat – XIX-wieczna neogotycka przebudowa jest niezwykle urokliwa, a krępa bryła z powodzeniem mogłaby być o kilka stuleci starsza.


Jak wiele mniejszych kościołów w Anglii czy Walii wnętrza są dość oszczędne, nie siląc się na barokowy przepych. Co innego sklepienia – już kilkukrotnie zachwycałem się brytyjskim, drewnianym doń podejściem, ale te które znajdziecie w Llangollen są wyjątkowe i bogate w normańsko-celtycką ornamentykę. Cudeńko. Nie inaczej jest z witrażami, które w każdej napotkanej świątyni okazywały się być małymi dziełami sztuki.



Kościół w Llangollen jest też szczególnym miejscem dla brytyjskiej społeczności LGBT, bo tu też udzielono pierwszego kościelnego błogosławieństwa parze tej samej płci, co ciekawsze wielebnemu miejscowej parafii i jego partnerowi.
I w ten sposób dość zgrabnie przejść możemy do ostatniego przystanku tego spaceru, do dworku Plas Newydd, gdzie w XIX-wieku zamieszkały dwie pochodzące z Irlandii damy, o mało konserwatywnym podejściu do otaczającej je rzeczywistości.

O tym czy Damy z Llangollen, Eleonorę Butler i Sarę Ponsonby – które w XIX-wieku uciekły z Irlandii, wspólnie zamieszkały w niewielkiej posiadłości na obrzeżach Llangollen, przeżyły tam wspólnie 50 lat, stając się bohaterkami plotek, przyjmując w gości takie osobistości jak sir Walter Scott czy książę Wellington – łączyła prawdziwa miłość, czy był to związek czysto platoniczny, czy były „tylko współlokatorkami”, czy po prostu ekscentrycznymi damami, nie zgadzającymi się z narzucanymi im rolami w społeczeństwie można by pewnie dyskutować długo. My skupimy się na krótkim spacerze wokół niezwykle urokliwej posiadłości.

Posiadłość rodem z gotyckiej powieści znajdziecie na uboczu miasteczka. Piękna czarnobiała fasada, z rzeźbionym drewnem, wymyślnymi przyciemnianymi witrażami robi wrażenie już z daleka – warto jednak z bliska docenić misterność zdobień. Wiosną i latem, od 10.00 do 1.600 za niewielką opłatą (9 funtów dorośli) można zwiedzić wnętrza – na nas czekała wciąż podróż do akweduktów, dlatego zadowoliliśmy się spacerem w cieniu wysokich drzew, których wokół nie brakowało.



Otaczający posiadłość park i dawne budynki gospodarcze tworzą bardzo klimatyczną całość. W niegdysiejszej stajni (wraz z powozownią) mieści się dziś kawiarnia, a park oferuje kawał naprawdę przyjemnego spaceru. Szwendanie się wśród ciekawie zaaranżowanej zieleni polecam w gorące dni, cień jest wtedy zbawienny.



Zaprawdę wielce urokliwe to miejsce i nie dziwota, że miejscowi lubią tam piknikować. My jednak nie planowaliśmy rozbijać się na trawie, czekał na nas bowiem kolejny, wielce ciekawy punkt programu. Opuszczaliśmy Llangollen całkiem nasyceni, choć ja sam mam nadzieję, że wrócę tu dość szybko i poszwendam się po okolicznych pagórach trochę więcej.















Masz rację Wojciechu, od takiego piękna aż oczy bolą i trudno uwierzyć, że mają to wszystko „w kupie” i na każdym kroku. Ale z drugiej strony to chyba od czasów chwalebnej rewolucji nie mieli tam wojen, więc nie dziwota, że zabytki są tak świetnie zachowane…
PolubieniePolubienie