Nyúl, niewielka miejscowość na zachodzie Węgier, największa niespodzianka lipcowego wypadu, taki typowy noname okazujący się być miejscówką dość kapitalną. Bo jak inaczej można nazwać miejsce, w którym znajdziecie jedne z największych lessowych wąwozów na Węgrzech, gdzie w cieniu drzew, pośród pomniejszych wąwozów natraficie na klimatyczne piwniczki z winem (mogące z powodzeniem konkurować z tymi włoskimi), gdzie pośród lasów wdrapiecie się na wieżę widokową oferującą całkiem sympatyczny widok na Małą Nizinę Węgierską i przedgórze Alp, czy w końcu gdzie ot choćby kościół ufundowany został z prywatnych funduszy nikogo innego jak cesarzowej Marii Teresy. To idealne miejsce na krótki przystanek w podróży w okolicach Győru czy Pannonhalmy.



Była upalna niedziela, dochodziła godzina 13. Spoglądając na rozkład jazdy pociągów w Pannonhalmie szukałem pomysłu na drugą część dnia. Pierwsza połowa to jak u Hitchcocka trzęsienie ziemi czyli wizyta w Opactwie Benedyktynów wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Poprzeczka zawieszona dość wysoko a rozkład jazdy nie pozostawiał wiele wyboru: jedyna linia prowadziła do Győru, lub w drugą stronę do Veszprem. Spojrzenie na mapę i bach, dość blisko widać sporą wieś o niezgorszym potencjale. Szybko okazuje się, że decyzję by udać się do Nyúl z lekkością można by przyrównać – pozostając przy tyczkarskiej nomenklaturze – do skoków Armanda Duplantisa. Poprzeczka po prostu nie miała szans a Nyúl okazało się być strzałem w dziesiątkę.

Nyúl i Pannonhalma oddalone są od siebie o kilka kilometrów, kolejowa podróż zamyka się w 10 minutach. Skwar tego dnia był okropny dlatego pierwszym co zrobiłem po krótkiej przejażdżce było odnalezienie miejsca gdzie można napić się czegoś zimnego i dopracować na szybko improwizowany plan. Knajpka wzdłuż głównej drogi dopiero co się otwierała i jako pierwszy klient rozsiadłem się z zimnym piwem, zagłębiając w lekturze o odwiedzanej właśnie miejscowości. Przy okazji przybijając piątkę każdemu kolejnemu gościowi – nie wiem, być może usadowienie się koło drzwi windowało na „swojego człowieka”? No miłe to było.

Nyúl jest wsią niemałą, liczącą niemal 6 tysięcy mieszkańców. Jako żywo przypomina wiele polskich wsi i mniejszych miasteczek, o długich głównych ulicach pełnych zadbanych domów i kolorowych ogrodów, bez wielu zabytków, ale za to bardzo przyjemnych do spacerowania. Z miejscami gdzie można napić się piwa czy kawy, zjeść coś słodkiego czy kupić owoce – a węgierskie brzoskwinie i śliwki z minibazarku to dobroć totalna.

Nyúl ma na karku niemal 1000 lat na karku lecz niewiele jest tam wielowiekowych reliktów przeszłości, zresztą to nie one świadczą o wyjątkowości najbliższej okolicy. Na przestrzeni lat działo się tam jednak niezwykle dużo, bywało też NIEZWYKLE burzliwie i zapewne przez to, najstarsze budynki pochodzą z końca XVIII wieku. Jednym z nich jest barokowy kościółek pw. Wszystkich Świętych. Zdawałoby się, że miły dla oka budynek o biało-żółtej elewacji jest jednym z wielu mu podobnych wiejskich kościółków. I jest to prawda gdyby nie fakt, że pieniądze na jego powstanie z własnych funduszy wyłożyła sama cesarzowa Maria Teresa, która przejeżdżając przez okolicę miała mieć wypadek, z którego cudem wyszła bez szwanku – w podzięce postanowiła wesprzeć miejscowe biskupstwo i wznieść dlań nowy kościół. Otrzymany od cesarzowej list intencyjny i kielich-relikwiarz z kawałkiem drewna z Krzyża Świętego, do dziś przechowywane są wewnątrz budynku.

Można by zażartować, że miejscowi by ułatwić turystom zwiedzanie miasteczka zgromadzili wokół kościoła jak największą ilość historycznych artefaktów, pomników czy rzeźb. I trochę prawdy w tym jest bo mamy tak rzeźby świętych, Kriegerdenkmala poświęconego poległym nie tylko w I ale i II WŚ, pomnik o Traktacie z Trianon (będący raczej wyrazem tęsknoty za odebranymi ziemiami), przeszło stuletni wóz strażacki czy w końcu zabytkową prasę do winorośli.


Bo właśnie, nie zabytki są tu najważniejsze. Historia miejscowości to niemal tysiącletnia historia winiarstwa. Winiarstwa, które nie rozwinęłoby tu skrzydeł gdyby nie idealnie nadające się do uprawy winorośli gleby lessowe.
Nyúl – lessowe wąwozy i wino
Mała Nizina Węgierska na skraju, której Nyúl się znajduje jest równiną powstałą w skutek NAPRAWDĘ DŁUGIEGO nanoszenia nań skał osadowych. Płaski teren w kilku tylko miejscach przybiera pagórkowatego charakteru – i tak, ma to miejsce właśnie tutaj. Dodatkowo Wzgórza Sokorói pochwalić się mogą niesamowicie pokaźną choć punktową warstwą lessów naniesionych tu kilkanaście tysięcy lat temu. A, że pagórkowato-lessowy miks bardzo sprzyja uprawie winorośli to nie dziwota, że już tysiąc lat temu słyszano o miejscowych uprawach.

Pierw jednak słów kilka o lessowych wąwozach, których w okolicach Nyúl kilka znajdziecie. Jest wśród nich jeden gigant, mówi się, że to największy tego typu wąwóz w całych Węgrzech! Tyle tylko, że powstał on przy znacznej „pomocy” ludzi. Jest bowiem konsekwencją dość intensywnej wycinki drzew sprzed 200 lat, powstania wielu winnic i dalszej dość mozolnej pracy nad uregulowaniem powstałego problemu: spływającej bez przeszkód wody drążącej w lessowych skałach coraz to większe wąwozy. Kombinowanie jak zatrzymać erozję lub chociaż zmienić jej kierunek zajęły kilkanaście lat w czasie, których największy z wąwozów osiągnął gargantuiczne, podobne do dzisiejszych rozmiary: długości na 650 metrów, szerokości 60 z głębokością dochodzącą nawet i do 30 metrów!


Dziś jego wielkości nie da się tak łatwo zauważyć. Wysoki wąwóz przecięty został drogą a jedna jego ściana ginie za gęstą zasłoną z młodych drzew, które na przestrzeni lat zdołały tam wyrosnąć. Mimo to warto się nim przejść by dojść do najbardziej znanej nyulskiej piwnicy na wino, liczącej sobie bez mała 500 lat Sárkánylik. Miałem totalnego pecha bo niedziela jest jedynym dniem kiedy otwarta jest tylko do 12.00 i pozostało tylko podziwianie z zewnątrz. Poznacie ją po białej elewacji, zabytkowym smok… no i podpisie rzecz jasna.


Niedaleko już poza wąwozem, w 1710 roku wybudowano niewielką barokową kapliczkę Św. Donata, patrona winiarzy i winnic. Rozbudowana dwieście lat później stoi sobie tuż przy drodze całkiem ładnie się prezentując. Inna rzecz, że w 1888 roku patron musiał na chwilę przysnąć gdyż tego to roku okoliczne wzgórza zaatakowane zostały przez filokserę, nemesis winiarzy, szkodnika, który pod koniec XIX wieku siał spustoszenie na wielu europejskich winnicach.


Tak jak największy wąwóz kryje się za drogą i drzewami tak wiele mniejszych przecinających wzgórza już się przed nami nie chowa. Najbardziej imponujące choć niezbyt długie są te, które bez lęku nazwę głębocznicami. Bo podobnie jak na Lubelszczyźnie naturę wspomogli tu mieszkańcy używający niewielkich wąwozów do transportu, powoli je powiększając. Podobnie jak u nas w kilku z nich podziwiać można pięknie odsłonięte ukorzenienie mijanych drzew. I niestety jak w kilku przypadkach u nas tak i w Nyúl ktoś wpadł na pomysł by niektóre z wąwozów wyłożyć betonowymi płytami. Z racji tego, że wyżej położonych jest kilka winnic to domyślam się przyczyn utwardzenia, no ale szkoda utraty „naturalnego” wyglądu.


I z połączenia tego co naturalne z tym co wyszło spod ręki człowieka powstało miejsce najbardziej z Nyúl się kojarzące, wręcz emblematyczne. Wąwozy pełne piwniczek na wino. Piękne, klimatyczne, myślę, że mogące konkurować z podobnymi we Włoszech, zdecydowanie dodające okolicy śródziemnomorskiego klimatu.


Jeszcze kilka lat temu alejka wyglądała bardziej „surowo”. Dziś wejścia wyłożone piaskowcowymi kamieniami prowadzą do głębokich na kilka metrów piwniczek, spośród których wiele ma na karku co najmniej 200 lat. Co więcej, kilka z nich ma za sobą ciekawy epizod z czasów wojen napoleońskich. Otóż w 1809 roku, tuż po zdobyciu Wiednia przez „Małego Kaprala” węgierska szlachta opowiedziała się po stronie Habsburgów i wespół z austriacką armią stanęła naprzeciwko wojskom Napoleona pod Győr. Bitwa skończyła się sromotną austriacko-węgierską klęską a część austriackich jeńców trafiła do Nyúl gdzie przetrzymywani byli w kilku właśnie piwniczkach. I gdyby nie jedna z mieszkanek, która dotarła z tą wieścią do sztabu austriackich wojsk to niechybnie zostaliby oni rozstrzelani – a tak dzięki jej interwencji i wskutek negocjacji między armiami musieli wycierpieć rok w niewoli po czym wrócili do swoich.



Większość piwniczek jest na co dzień zamknięta, ale myślę że zostając na noc w jednym z miejscowych pensjonatów macie szansę na zorganizowanie sobie prywatnej wizyty. Sam będąc na miejscu zahaczyłem o jedną z miejscowych winnic i metodą „na krzywy ryj” trafiłem na moment sprzątania po wielkiej imprezie. Widząc, że wszyscy są zajęci już chciałem szybcikiem się wycofać, ale nad wyraz uprzejma córka właściciela, nie widziała problemu bym usiadł sobie z boku i skosztował ich rewelacyjnego kupażu rieslinga i traminera. Po czasie tym bardziej doceniłem ten gest, okazało się bowiem, że winnica przyjmuje raczej większe grupy gości a nie pojedynczych łazęgów. Cseri Pincészet, dzięki!


Wracając na szlak powoli można wspinać się ku drugiemu najwyższemu pagórowi wzgórz, Lila-hegy. Spacer pozwala zauważyć, że okoliczne zbocza nie zostały zmonopolizowane przez winorośl – jest miejsce dla kukurydzy, są też i sady, głównie gruszkowe.


Lila-hegy liczy sobie 312 metrów lecz wysokość, z której podziwiać można okolicę znajduje się 14 metrów wyżej, na platformie wieży widokowej, zbudowanej wokół dawnej, żelbetowej wieży geodezyjnej. Inwestycja sprzed kilku lat to przede wszystkim korzystny dla oka drewniany „płaszcz”, który na starą wieżę został nałożony, ale i szereg zwierzęcych malunków, które urozmaicają wnętrze konstrukcji.


A widoki? No całkiem odlotowe. Oczywiście pierwsze skrzypce grają wzgórza Sokorói oraz Mała Nizina Węgierska, ale bez większego problemu da się dostrzec pagóry od północy okalające jezioro Balaton, a przy naprawdę dobrych warunkach i przedgórze Alp w okolicach Sopronu.




Zielony szlaki spod kościoła na Lila-hegy ma niespełna 2,5 km długości tak więc jeśli macie czas możecie poszwendać się po pozostałych pagórach Sokorói, pamiętając przeto by liczyć na wiele widoków – spacer prowadzi głównie lasem. No, ale co ruch na świeżym powietrzu to ruch więc zawsze warto.

I w tym miejscu pewnie bym zakończył mą opowieść gdyby nie to, że zaczęło burczeć mi w brzuchu. Nyúl choć dość niewielkie ma kilka miejsc gdzie można porządnie zjeść. Jednym z nich jest Platan Csarda, które znajdziecie z powrotem w miasteczku przy drodze 82 kawałek za kościołem. Miejscówka ładna, bez problemowe dogadanie się po angielsku no i przede wszystkim fajne menu, mocno węgierskie, ale nie bojące się romansu z kulinariami światowymi – sam wybrałem leczo zagęszczone jajkiem i powiem wam, ze nie spodziewałem się tak dobrego efektu. Do tego kraftowe piwka. No bardzo przyjemne miejsce.

I tym miłym akcentem żegnam się uprzejmie. Do następnego 🙂