Pirenejing w Andorze: dolina Madriu-Perafita-Claror

Dobra, wiemy już mniej więcej jak się w Andorze ogarnąć, teraz pora na konkrety. Nie ma co się ociągać, wychodzimy w góry!

Do stolicy przybywamy późnym popołudniem, góry kładą już długie cienie, do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. Uzbrojeni w mapkę, których na dworcu autobusowym jest multum orientujemy się w terenie i ruszamy na poszukiwanie noclegu. Nie jest to wybitnie trudne, wystarczyło kierować się ku głównej alei miasta (Av. Meritxell) a potem podążać nią i wbić się w jej przedłużenie (Av. Princep Benlloch), włuala. Tam szybka gadka szmatka, wtachanie się na bagatela piąte piętro (przez najbliższe dni najgorsze doświadczenie!), zostawienie tobołów i jeszcze wieczorny wypad po jakieś jadło i napitek 😉 Przed tym tylko walka z drzwiami i dość specyficznym rytuałem obracania kluczem, nevermind.

Pierwszy pełnoprawny dzień w Andorze przywitał nas piekielnie dobrą pogodą, niebo czyste od chmur, choć na to by wszystko skąpało się w słonecznych promieniach trzeba było poczekać do godziny 9. Naszym celem dolina Madriu-Perafita-Claror oraz znajdujące się tam jezioro de la Nou. To jedyne miejsce w całym kraju wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO a zarazem najbliższe stolicy i najłatwiej osiągalne dość dzikie miejsce w okolicy.

map
Mapa skrtótwiec
DSCF2811.JPG
Achtung dolinen!

Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było zlokalizowanie przystanków autobusowych – a było to zadanie łatwe, bo już na samym Av. Princep Benlloch (gdzie nocowaliśmy) znajduje się taki na którym zatrzymują się wszystkie 6 linii. Nas interesowała „dwójka”, z której skorzystaliśmy jednak dopiero na późniejszym przystanku nieopodal centrum, na Av. Consell d’Europa tuż za placem z Informacją Turystyczną i „pokręconym zegarem” Salvadora Daliego.

DSCF3075.jpg
Pokręcony zegar Daliego 🙂

Niewielki automobil, który po nas przyjechał bardziej przypominał marszrutkę niźli autobus. I tak w sumie się zachowywał, ograniczona przestrzeń w środku, dość towarzyska i rodzinna atmosfera. Niebieski pojazd dowiózł nas do La Comelli, gdzie kierowca dał znać o której robi ostatni kurs z powrotem, dzięki (choć nie skorzystaliśmy)! Naprzeciwko przystanku przy wielkiej mapie i wiacie zaczynał się szlak ku schronisku Prat Primer, które było naszym pierwszym celem.

Słońce wisiało na niebie już jakiś czas ale cienie z gór wciąż nie znikły, do pełnego rozlania się promieni słonecznych pozostawała jakaś godzina. W lekkim chłodzie zatem pozostawało nam wspinać się lasem, sieć żółtych kropek była gęsta a i tablice informujące o czasie pozostałym do kolejnych punków marszu pojawiały się z dość wysoką częstotliwością.

DSCF2725.JPG
Pierwszy przystanek.

Po niespełna półgodzinie na niewielkie polance z wielgaśnym kamieniem zrobiliśmy postój, słońce było już na tyle wysoko, że tylko kwestią czasu było aż znajdziemy się w jego zasięgu. 5 minut siedzenia na kamieniu i pierwsze promienie w końcu padły na moją facjatę, by po chwili całkowicie pożegnać buchająca do tej pory z ust parę. Rzut oka na Pic de Carroll górujące nad La Vellą i można było ruszać dalej.

DSCF2732.JPG
Coraz więcej słońca!

Las się przerzedzał, słońce przyjemnie grzało, zielenie zaczęły mieszać się z jesiennymi pomarańczami i czerwieniami, choć im wyżej tym bardziej można było mieć wrażenie że to lato wciąż. Ścieżka skręciła i biegła na granicy lasu, po około godzinie od startu trafił się jedyny fragment marszu gdzie żółte kropki zrobiły sobie wolne, ale że nie było innych możliwości to pruliśmy przed siebie i po 20 minutach bez znaków trafiliśmy na nie ponownie, uff!

Patrzę, patrzę… a tam Andora!
DSCF2754
Pojawiły się kolorki.

Krajobraz zaczynał nabierać rumieńców, las powoli zostawał za nami, po naszej prawicy wyrastała wysoka skalna ściana, której bladość piknie kontrastowała z kolorowymi drzewami ją pokrywającymi.

DSCF2765.JPG
Schronisko Prat Primer tuż tuż

Powoli, powolutku na horyzoncie zaczęła kształtować się grań z przełęczą Prat Primer. Był to znak, że lada chwila powinniśmy trafić na spore wypłaszczenie, na którym znaleźć można pierwsze z wyczekiwanych przez nas schronisk. Nie minęła chwila a byliśmy na miejscu.

Miejscówka robiła wrażenie, nad schroniskiem wznosiła się potężna Pics de Claror schodząca ku wspomnianej wcześniej przełęczy a za plecami zdawało się mieć całą Andorę. Schronisko Prat Primer zaskoczyło nas. Wiedzieliśmy o tym, że w Andorze pełno takich całorocznych zawsze otwartych chat, ale no nie spodziewaliśmy się, że będą to miejsca w których naprawdę mając zaledwie śpiwór (w sensie nie potrzeba namiotu :P) bez problemu można by spędzić noc. 3 piętrowe łóżka, palenisko, stolik, apteczka, źródło wody, czego chcieć więcej?

 

Tabliczki na ścianach mówiły „jesteś na 2235 mnpm.”, oraz co ważniejsze przypominały „Respectem la Muntanya”/ „Szanuj góry!” obrazkiem pokazując, że naprawdę niewiele potrzeba by czynić trochę dobra.

DSCF2771.JPG
No!

Odpoczywamy chwilkę, przed nami wspinaczka po spalonym, czarnym jak węgiel stoku. Odcinek zdawał się być krótki, jednak ścieżka wiła się dość mocno i pokonanie jej wzięło ponad 20 minut. Im bliżej przełęczy tym droga bardziej ‚sypka’, spalone kamienie i trawa były wszechobecne.

Tup, tup, tup, jeszcze chwila i byliśmy. Przełęcz Prat Primer, 2493 mnpm, brama do doliny Madriu-Perafita-Claror. Otwierała się ona przed nami: potężna, równie mocno spalona jak podejście do przełęczy – przez chwilę  można było mieć wrażenie, że to po prostu hałdy węgla.

DSCF2796.JPG
Witmy w dolinie Madriu-Perafita-Claror

„Benvinguts!” po katalońsku witała nas tabliczka. Wąziutka ścieżka prowadziła w dół po milionie niewielkich kamyków, tworzących razem z trawą czarno-żółtą mozaikę. Mijamy Basses Roges niewielki jesienią staw.

DSCF2809.JPG
A miesiąc wcześniej było jeszcze zielono.

Żar leje się z nieba, lato jesienią w pełni. Przez chwilę musimy przebijać się przez labirynt wielkich kamlotów a tymczasem nad nami zaczynają krążyć jakieś ptaszory. Z początku bierzemy je za orły, bydlaki są olbrzymie więc myślimy, że to one. Co się jednak okazuje (po sprawdzeniu już w Polsce :P)? To sępy, których w Andorze spotkać można kilka gatunków – naszych obserwatorów zaliczyliśmy do grupy „płowych”. I krąży sobie rodzinka nad nami i myśli pewnie „padną czy nie padną? będzie obiad czy nie?”.

DSCF2846.JPG
„Cześć, jestem sęp i chętnie bym cię zjadł jakbyś tam padł, gra?”

Nie padamy jednak, tylko dzielnie prujemy przed siebie. Daleko w dolinie dostrzegamy kolejne schronisko, na mnie jednak wrażenie robią górujące doń Pic Negre de Claror oraz Pic de Monturull (tak myślę :D).

Wokół schroniska Claror pasło się stadko krów, zapewne dlatego w okolicy ciągnęły się dziesiątki metrów drutu pod napięciem. Przechodzimy bezpiecznie i zaglądamy do schroniska, w środku parter plus piętro, miejsc do spania mnóstwo – oficjalnie 20, ale lekko z wliczeniem podłogi dałoby radę dużo więcej.

W tym miejscu „zwykły” szlak zbiega się z GRP, którym będziemy wędrować do kolejnego schroniska. Szlak znaczyć zaczęły żółto-czerwone słupki oraz plamy na skałach.

DSCF2841
Witamy na GRP.

 

 

 

Dolinę przecina rzeka Claror i w jej kierunku ruszamy, jednak po jej pokonaniu – chwila grozy kiedy szukamy miejsca, które da się sucho przejść – zaczynamy lekkie podejście wzdłuż świerkowego lasu. Powracają zielenie, w oddali ponownie otwiera się „widok na Andorę!”, klawo.

Mijamy niewielkie gołoborze, rzeka w dole jest już ledwie widoczna… i wtem, podchodzimy parę metrów po skałkach i za zakrętem bang, nasze jeziorko! Nie jest wielkie, ale urokliwe!

DSCF2857
Idziemy nad jezioro!

Estany de la Nou to taki trochę andorański ewenement bo jest jednym z nielicznych tamtejszych jezior zasilanych wodą rzeczną… podziemną, ale zawsze. Jest też ponoć najcieplejszym… nie chciałbym zatem poznać temperatury pozostałych, bo chwila  w nim starczyła by stopy mi odmarzły 😀 Nad brzegiem urządziliśmy sobie mały biwak, po czym na chwilę zostawiłem Barta a sam zrobiłem małą pół-rundkę wokół akwenu.

Do następnego schroniska najprościej dojść kontynuując marsz szlakiem GRP, no ale po co sobie ułatwiać – miast poniżej lasu, gdzie szlak biegł wybraliśmy drogę powyżej i przez kilka minut musieliśmy kminić jak przeskoczyć kolejny strumyk, który zagrodził nam drogę, brawo my! Plusem jednak było to, że Refugi de Perafita widoczne było z daleka i jedynym problemem było właśnie wytyczenie suchej doń drogi.

Schodząc powoli dostrzegliśmy dwie poruszające się kropki. Hurra! Po całym dniu łazęgowania spotkaliśmy ludzi! Szkocka para wędrowała po Pirenejach i robiła to czego my nie – nocowała w Refugiach… bądź w namiocie zaraz przy nich! I to jest idea, którą latem bardzo chętnie bym uskutecznił!

DSCF2893
Pirenejska mućka strzegąca Refugi Perafita
Im dalej od schroniska tym zieleniej.

Samo Refugi de Perafita było najmniejszym z dotychczas odwiedzonych, choć i tak 5-6 ludzi bez problemu by się tam przespało. A i wspomniany namiot rozbity zaraz obok myślę nie byłby czymś zdrożnym 😉

W każdym razie schronisko tak jakby dzieliło rozległy płaskowyż na dwie części, południową spaloną słońcem i północną zieleńszą biegnącą wzdłuż rzeki ku lasom ciągnącym się do samej stolicy. Tamtędy też postanowiliśmy wracać ku cywilizacji.

Pożegnaliśmy GRP i władowaliśmy się na wariant szlaku GR 11 oznaczony cyferką 10. Początkowo dość hardkorowo ostro idący w dół, ale za to… z krokusami wyskakującymi zza każdego kamlota! Tak, przełom września i października to w Pirenejach czas jesiennego krokusa, tak więc kto w Polsce nie załapał się wiosną zawsze może tam na jesień przyjechać na dogrywkę 😉

Przeskakując z kamienia na kamień docieramy na skraj lasu, w dali słychać szum rzeki Claror-Perafita, która tak w zasadzie okazała się jednym długim wodospadem podzielonym na milion mniejszych kaskad, cudo! Wodospad po wodospadzie, próg na progu, różnorodne tak, że głowa mała. Dla wodospadofilów takie zejście mogłoby trwać w nieskończoność. Inna rzecz, że kamienie wzdłuż rzeki były diablo mocno wyszlifowane, tak więc atenzione, trzeba było uważać!

Tak też wesoło brykając docieramy do wioski Entremesaigues (co za łamaniec językowy!) gdzie rzeka Cloror/Perafita łączy się z Madriu, która ciąąąąąągnie się długie kilometry aż do jeziora I’Illa. Mijają nas pasterze, którzy w tempie iście „Marasowym” (hermetyczne wiem ;)) szybko znikają nam z oczu…

Dobra, dobra, ale o co chodzi z tym UNESCO? Chodzimy cały dzień i ani słowa na razie dlaczego w ogóle dolina znalazła się na liście. Otóż, Entremesaigues oraz pobliskie Ramio to dwie wiekowe wioski liczące razem 12 granitowych domostw, które przez stulecia zamieszkiwane były przez miejscowych, którzy w niedostępnym terenie parali się wypasem i strzyżeniem owiec, wytapianiem żelaza, uprawą winorośli, pszenicy czy żyta. Osady przetrwały do dziś, choć użytkowane są już tylko latem. W każdym razie w 2004 roku na podstawie kryterium V („wybitny przykład tradycyjnego użytkowania lądu, reprezentatywnego dla danej kultury”) UNESCO wpisała wioski oraz całą dolinę na swą listę Dziedzictwa – jest to jedyne tego typu miejsce w caluśkim kraju.

No, a my jako wybitne jednostki miast skręcić choć na chwilę w stronę wiosek uznaliśmy, że obiad jest ważniejszy i kontynuowaliśmy dalej marsz ku Escaldes/Engordany – co warto zauważyć, ponownie zmieniamy szlak wchodząc na GR7.

Ilość grzybów wzdłuż szlaku była tak wielka, że aż żal było zostawiać je za sobą… no, ale co byśmy mieli z nimi zrobić… choć w sumie do powrotu by się wysuszyły i w małej torebce zmieściły 😛

Późnym popołudniem osiągamy Escaldes/Engordany. To taka mała mieścina, która w zasadzie mogłaby być uznana za przedmieścia stolicy. Przyklejona od wschodu do La Velli zaskoczyła nas swoją bliskością do stołecznego miasta. Kiedy w końcu tam dotarliśmy – już po wyjściu z lasu i przebiciu się przez labirynt ogródków działkowych – uderzyło nas to, że z głównej arterii miasteczka widać było wysoką szklaną iglicę la Vellańskiego SPA, skąd do naszego noclegu było raptem 15 minut piechotą! Do tamtej chwili sądziliśmy, że trzeba będzie jeszcze podjechać kawałek autobusem, no ale skoro sytuacja okazała się tak sympatyczna to przedreptaliśmy te kilka kilometrów 🙂 Po ośmiu i pół godzinie jesteśmy z powrotem!

Dolina Madriu_Perafita-Claror okazała się być nadzwyczaj przyjemnym, odludnym miejscem, spalonym przez słońce na płaskowyżu w okolicach 2200 mnpm i tętniącym zielenią w niższych partiach. To miejsce gdzie gęsta sieć schronisk pozwala na zaplanowanie naprawdę ekscytującej letniej wyprawy w czasie której przez parę dni nie trzeba schodzić do cywilizacji i wesoło hasać po naprawdę wysokich, ale nie tak trudnych partiach Pirenejów! Widzimy się tam za rok? 🙂

 

 

 

 

 

 

5 myśli na temat “Pirenejing w Andorze: dolina Madriu-Perafita-Claror

  1. Cieszę się, że tutaj trafiłem, bo przymierzam się do Pirenejów andorskich w przyszłym roku 🙂 jak na razie przekonuję się, że to słuszny kierunek 🙂

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.