Pamiętacie naszą wizytę w niewielkiej acz niezwykle zjawiskowej Iłowej gdzie podziwialiśmy pałac otoczony najstarszym japońskim ogrodem w Polsce? Orientalne ogrody będące efektem zachłyśnięcia się przez Fridricha von Hochberga japonizmem przełomu wieków były miejscem wyjątkowym, niejako służąc hrabiemu za poligon doświadczalny przed chyba największym jego przedsięwzięciem, wrocławskim ogrodem japońskim stworzonym na potrzeby Wystawy Stulecia w 1913 roku. To właśnie do stolicy Dolnego Śląska dziś was zabiorę by pokazać jak na przestrzeni przeszło stu lat kształtował się ten unikalny zielony zakątek.

Są takie miejsca we Wrocławiu, do których wybiera(łem) się jak sójka za morze i Ogród Japoński bez wątpienia był jednym z nich. Podczas dziesiątek odwiedzin w mieście zawsze znajdował się powód powód „by tym razem odpuścić” i zobaczyć coś innego – co w sumie w stolicy Dolnego Śląska trudne nie jest bo miejsc ciekawych jest zatrzęsienie i zawsze, ale to zawsze znajdzie się coś do roboty. I takie odkładanie trwało by pewnie jeszcze trochę, ale na szczęście w ramach renesansu zainteresowania japońską kulturą (i niejako w ramach przygotowania do przyszłorocznego tripu) zostało postanowione: pora na tematyczny dzionek we Wrocku z ogrodem, ramenem i kinowym seansem „Kimi no Na Wa” w rolach głównych!

Wrocławski Ogród Japoński jest największym w Polsce i nie bez przesady można nazwać go jednym z popularniejszych zielonych miejsc w całym mieście. W „japońskim” temacie wielkiej konkurencji w kraju nie ma, co w pewnym sensie tłumaczyć może jego popularność – chęć zetknięcia się z trochę innym spojrzeniem w klasycznej dziedzinie ogrodnictwa już sama w sobie przyciągnie wielu. Nie fair byłoby jednak stwierdzenie, że to owa inność jest główną motywacją dla odwiedzających. Nie, nie można zaprzeczyć temu, że jest to po prostu ładne miejsce… a to że wszystkie emblematyczne dla japońskiego ogrodnictwa elementy zamknięto na zaledwie 1,5ha to szczegół. To wcale a wcale nie wpływa na to, że miejsce to odczuwa się intensywniej. Nic a nic 😉

Otwarty od 1 kwietnia do 31 października między 9:00 a 19:00, w weekendy przyciągając spore tłumy, wytchnienie dając w dni powszednie pozwala tak na obserwowanie kwitnienia śliw i wiśni, nieco później wszelakich różaneczników by w końcu jesienią oczarować czerwieniejącym liśćmi. Chcecie doświadczyć sakury bądź momiji w ich „naturalnym” środowisku to zapraszam 😉
I choć do opłaty w wysokości 14/21 PLN nic nie mam bo jest to klasyczna w Polsce cena za podobną atrakcję to… nie polecam sprawdzać ile kosztuje zwiedzanie nieporównywalnie większego ot choćby Ogrodu Ritsurin w Takamatsu 😛
A teraz klasycznie wujek Wojtek zabierze was na lekcję historii, bez której totalnie nie można się tu obejść. Bez zbędnych ceregieli przenieśmy się do roku 1913.
W okolicach południowych krańców Parku Szczytnickiego od miesięcy trwały intensywne prace. Teren m.in. po dawnym torze wyścigów konnych ustępował miejsca potężnemu przedsięwzięciu mającemu upamiętnić stulecie wydanej we Wrocławiu odezwy króla Prus Fryderyka Wilhelma III do narodu a w domyśle i późniejsze zwycięstwo nad Napoleonem pod Lipskiem. Wystawa Stulecia, ważna dla całych Prus, dla samego Wrocławia chyba jeszcze ważniejsza i z pewnością na nowo definiująca część miasta położoną na Wielkiej Wyspie.
O wielkim, powstałym wtedy symbolicznym dla miasta kolosie z żelbetu napiszę kiedy indziej. Hala Stulecia, choć nadzwyczaj imponująca była tylko modernistyczną wisienką na olbrzymim wystawowym torcie. Wokół budowli rozsianych zostało wiele pomniejszych budynków i co najciekawsze z naszego punktu widzenia ogrodów: tak historycznych, jak i tematycznych. Spośród nich wszystkich do naszych czasów dotrwał jeden: Japoński. Choć słowo dotrwał skrywa w sobie tylko cząstkę prawdy.
Wystawa Stulecia w swych założeniach skupiała się na przedstawieniu dorobku Prus jak i bardziej lokalnie Śląska, dlatego pomysł by jednym z otwartych nań ogrodów był dość tajemniczo brzmiący i odległy japoński można by uznać za ryzykowny. Nic bardziej mylnego: choć fala japonizmu i zachłyśnięcia się kulturą Japonii przeszła przez Europę dobre kilka lat wcześniej to ogród sam w sobie był tak wybitnie zaaranżowany i na tyle oryginalny, że przez kilka miesięcy przyciągnął tłumy odwiedzających.

Za jego powstanie odpowiadał nie kto inny jak znany nam z Iłowej hrabia Friedrich von Hochberg, szwagier księżnej Daisy, jeden z największych w Rzeszy znawców i wielbicieli kultury japońskiej. Wespół ze swym nadwornym ogrodnikiem, Josephem Anlaufem oraz japońskim mistrzem Mankichim Arai zaaranżowali teren wokół dawnego stawu przekształcając go w namiastkę Japonii na dolnośląskiej ziemi. Uporządkowaną, przemyślaną… i taką, którą bez problemu po paru miesiącach da się zwinąć pozostawiając po sobie tylko ścieżki i powidoki po klimacie rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni.
Tak, Ogród Japoński (jak i pozostałe historyczne) zaprojektowano w ten sposób by już po Wystawie bez problemu dało się go „zdemontować”. I rzeczywiście, niedługo po jej zakończeniu po mostkach, kamiennych misach i latarniach, pergoli, altanach, specjalnie na tę okazję przygotowanej kotłowni ogrzewającej wodę w stawie czy w końcu sporej części azjatyckiej roślinności nie było większego śladu.

Przez blisko pół wieku teren ogrodu zostawiony został samemu sobie a z japońskim poprzednikiem połączony był li tylko najstarszymi, zasadzonymi na początku XX wieku drzewami. W latach 60. postanowiono nawiązać do azjatyckiej tematyki, przywracając powoli małą architekturę, wypełniając wodą częściowo osuszony w międzyczasie staw czy też wznosząc drewnianą pagodę, starającą się nawiązywać do Złotego Pawilonu z Kyoto. Aż w końcu, lata 90. przyniosły ostateczną decyzję o pełnym zrewitalizowaniu Ogrodu i całkowitym przywróceniu jego japońskiego klimatu. Przy wsparciu japońskich ekspertów i mistrzów ogrodnictwa teren wokół stawu na nowo zaaranżowano, odchodząc w kilku miejscach od pomysłów Hochberga zastępując je nowymi ideami. Odświeżony stary-nowy pełnoprawny Ogród Japoński ponownie zagościł na mapie Wrocławia. Była wiosna roku 1997.


Powódź Tysiąclecia dotarła do stolicy Dolnego Śląska 2 miesiące po ponownym otwarciu Ogrodu. Wielka fala za nic miała sobie pracę polskich i japońskich ogrodników niszcząc większość ich dzieła. Zalegająca 3 tygodnie woda zniweczyła przeszło 2 lata pracy międzynarodowego zespołu. Nikt jednak nie miał zamiaru się poddawać i wkrótce ponownie przystąpiono do porządkowania ogrodu.
W październiku 1999 roku po dwóch latach żmudnej pracy (i zapewne wielokrotnym powtórzeniu „Ganbatte!”) Ogród raz jeszcze został otwarty a długa droga do faktycznego powrotu na turystyczną mapę Wrocławia dobiegła końca.

Wybaczcie te wszystkie historyczne opowiastki, ale totalnie (subtelnie niczym uderzenie łopatą) chciałem wam podkreślić jak długą i nie zawsze łatwą drogę przebyło to miejsce. Tak by podczas zwiedzania móc jeszcze bardziej docenić to co się widzi, co się czuje.
OGRÓD JAPOŃSKI – JAKI JEST DZIŚ? ZWIEDZANIE
Zrewitalizowany ogród nosi dziś nazwę Haku Kōen. „Biało-czerwony ogród” zapisane w kanji zauważymy na głównej bramie wejściowej Sukiya-mon. Choć nazwa ogrodu bezpośrednio odnosi się do łączących Polskę i Japonię barw narodowych oraz wspólnej pracy przy jego odbudowie to ja dodałbym od siebie jeszcze znaczenie symboliczne, pochodzące z feng-shui: kolory biały i czerwony to wszakże (w uproszczeniu) spokój i szczęście i atrybuty te zdecydowanie tutaj pasują. Inna rzecz, że Haku Kōen to ciekawy przykład homofonu – i przy zupełnie innym zapisie (a wciąż tej samej wymowie) może oznaczać też Biały Park.

Nie będę wam mydlił oczu i zgrywał wielkiego eksperta od japońskiego ogrodnictwa. Jednak im większa wasza wiedza na temat filozofii zakładania i organizacji takich ogrodów tym większą będziecie mieć frajdę ze spaceru.
Japońska sztuka ogrodowa liczy sobie bez mała ponad tysiąc, wystarczy wspomnieć, że najstarszy dokument traktujący o zakładaniu i prowadzeniu ogrodów pochodzi z XI wieku – dzięki uprzejmości Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego przeczytanie „Sakuteiki” jest dla pasjonatów tematu nie tylko możliwe, ale myślę i obowiązkowe. Najciekawsze jest to, że choć sztuka ogrodnictwa poszła do przodu i przeszła wiele zmian, to w wielu aspektach wciąż korzysta ze wskazówek sprzed dziesięciu stuleci.
Mijane kamienne latarnie (niektóre zabytkowe z XVIII i XIX wieku) czy misy tsukubai nie będą tylko ładnym elementem dekoracji. Kamienie na brzegu stawu, choć zdawałoby się ustawione jak natura chciała okażą się efektem długich i misternych zabiegów. Kierunek wody spływającej z dwóch kaskad, męskiej otoko-daki (burzliwej i zazwyczaj dość zatłoczonej) i żeńskiej onna-daki (spokojnej samej w sobie i spokojnej od tłumów) nie będzie przypadkowy.




Choć w japońskim ogrodzie roślinność nie jest najważniejsza i gra drugie, jak nie trzecie skrzypce to dla większości z nas, z europejskiego punktu widzenia, i tak raczej odgrywa rolę najważniejszą. Albo przynajmniej tak ją odbieramy. I jest tu niemało ciekawostek: dęby z czasów kiedy o Wystawie Stulecia nikt jeszcze nie myślał, przeróżne odmiany różaneczników, dziesiątki gatunków roślin z Azji wschodniej i samej Japonii, część pamiętająca jeszcze hrabiego Fritza, część nasadzona w latach 60, część młodziutka pochodząca z ostatniej popowodziowej już rewitalizacji. Są i nieodzowne a wręcz emblematyczne niwaki i karikomi. Phi, takie emblematyczne a pierwszy raz o nich słyszę! Otóż wcale nie – niwaki to nic innego jak misternie przystrzyżone drzewka (a w przypadku karikomi rośliny zimozielone), które często błędnie nazywa się… tak, zgadliście: ogrodowym bonsai.




Niewątpliwie jednak wszystko kręci się wokół wody i kamienia, żywiołów tak od siebie różnych i tak bardzo się uzupełniających. Czytając o japońskich ogrodach można odnieść wrażenie, że sztuka odpowiedniego ułożenia kamieni jest zdecydowanie ważniejsza niźli aranżacja roślinności – alejki, brzegi stawu czy w końcu wysepki powstawały pod czujnym okiem ekspertów z Tokio i Nagoji, a ci z pewnością z odpowiednią czcią podeszli to kształtowanych przez stulecia wytycznych.


Dla mnie sercem ogrodu jest jednak staw. To wokół niego przed laty zaaranżowano ogród pierwotny, to spacer jego brzegami (wraz z pokonaniem przecinających go mostów) pozwala w pełni docenić całe założenie. Na stawie znajdziecie trzy mosty, każdy inny, każdy zanurzony w swojej symbolice. Czy złamana forma Yatu hashi rzeczywiście chroni przed siłami nieczystymi. Czy stromy, emblematyczny dla japońskich ogrodów Taiko Bashi jest alegorią trudów życia przed wstąpieniem do niebios?




Tajemnic nie mają pływające tu i tam majestatyczne karpie koi, których samo podarowanie przez Japończyków należy uznawać za wiele mówiący gest szacunku. Będące symbolami szczęścia, siły i wytrwałości kolorowe ryby na przestrzeni lat zyskały niezwykłą sławę, na stale goszcząc w ogólnoświatowej świadomości. I to dość kapitalne, że kilkanaście takich karpi na pełnym luzaku pływa sobie we wrocławskim ogrodzie wzbudzając zawsze najwięcej ekscytacji.


Ile czasu zabiera zwiedzanie ogrodu? Cóż, internety podpowiadają, że nawet i 2 godziny, ale myślę, że tyle spędzić tam można siadając gdzieś z boku z dobrą książką. Bo sam spacer po ścieżkach ogrodu, zajrzenie w jego wszystkie zakamarki i zrobienie kilku wyjątkowych zdjęć nie zabierze wam więcej niż kilkadziesiąt minut.
Z kwestii, o których warto jeszcze wspomnieć: do Ogrodu nie wejdziecie z psem (tudzież innym pupilem). A same odwiedziny mogą mogą być wymagające dla rodziców chcących pospacerować z wózkiem bądź dla osób z niepełnosprawnościami, które poruszają się na wózkach – nie zawsze równe kamienie czy most Taiko mogą stanowić wyzwanie i choć można je obejść – nadrabiając spaceru – to fakt ten może odebrać część frajdy.

W dni wolne od pracy, przy doskonałej pogodzie ogród staje się jednak ofiarą własnej popularności. Przewijające się przezeń tłumy (plus nierzadko muzyka z fontann nieopodal Hali Stulecia) zdecydowanie odbierają mu jego kontemplacyjny charakter a tworzące się co i rusz kolejki mogą skutecznie pozbawić wiele osób przyjemności ze spaceru. Choć i w takie dni większość odwiedzających zdaje się li tylko „odbębniać” najbardziej widowiskowe miejsca a wystarczy kilka kroków w bok by zostać samemu, a i widoki na podorędziu mieć niezgorsze.


I cóż, do końca sezonu pozostał tydzień, drzewa pięknie się pokolorowały więc jeśli macie czas to ruszajcie do Wrocławia by podziwiać momiji. A jeśli tym razem się nie uda to uzbrójcie się w cierpliwość i na wiosnę zarezerwujcie sobie czas na podziwianie kwitnących śliw i wiśni 🙂
Miłego!








Byłam w tym ogrodzie 2 razy: wiosną i jesienią. Trudno powiedzieć, kiedy jest piękniejszy… Przede mną jeszcze lato i zima, wtedy będę miała pełny „ogląd i pogląd” 🙂 Jedyna uwaga – powinien być większy i bardziej zadbany, bo są zakątki, gdzie brakuje ręki Mistrza. I racja – jakaś horda miłośników „gupich” selfi zepsuła nam część zwiedzania, już nie mówiąc o kontemplacji 😦
PolubieniePolubienie