Czołem! Moi mili, po uporaniu się z organizacyjnym wpisem okołopraktycznym wielka pora rozpocząć faktyczną łazęgę po Japonii. Zaczniemy tam gdzie i większość podróżujących do Kraju Kwitnącej Wiśni zaczyna, w stolicy, Tokio, mieście, diablo intrygującym, ale i wymagającym. Zapraszam na pierwszy rozdział tokijskiego łazikowania.
Nie pamiętam co było pierwsze? Anime na Polonii 1, a może lektura „Szoguna” Jamesa Clavella, książka o samurajach na 7 urodziny, czy podpatrywanie ojca zafascynowanego wschodnimi sztukami walki? Nie pamiętam, pewne jest jednak to, że już od przeszło 30 lat Japonia powoli przedostawała się do mojej podświadomości zajmując sobie wygodny kąt, z roku na roku urządzając się jak u siebie.
Od pierwszej złotej myśli „A bym poleciał!” minęło niedawno 25 lat i trochę się cieszę, że przygnieciona masą wymówek ostateczna decyzja o podróży dojrzewała we mnie tyle czasu. Odwiedzenie Japonii w totalnie kolorowych okularach, w fazie potężnej zajawki „Dragon Ballem” i masą innych anime z pewnością mogłoby mieć niepowtarzalny klimat… tyle tylko, że wówczas nawet krótka wycieczka do Berlina była dla mnie wyzwaniem, wydarzeniem i lot na koniec świata tak naprawdę był mrzonką, której nie mogłem spełnić. Lata marynowania japońskiej fascynacji pozwoliły na przemeblowanie oczekiwań, wyobrażeń, i bardziej krytyczne spojrzenie na kraj z młodzieńczych marzeń. I to chyba ta chęć konfrontacji z rzeczywistością (heh, tak wiem, 3 tygodnie żadnych prawdziwych odpowiedzi nie da) nakręciła mnie przed wylotem jak mało co. Tokio na pierwszy przystanek nadawało się chyba idealnie, prawda?

Tokio, jedna z największych metropolii świata. Już w swoich „właściwych” granicach 23 dzielnic potrafi zrobić wrażenie, po rozszerzeniu na całą prefekturę oferuje pełną paletę doświadczeń pozwalających na przygody w górach czy egzotycznych plażach oddalonych od lądu wysp, finalnie w ostatecznej formie wraz z sąsiednimi prefekturami tworzy Obszar Wielkiego Tokio, gdzie na powierzchni wielkości województwa lubuskiego pomieszkuje 35 milionów ludzi!

Od 400 lat będące sercem kraju, pierw jako Edo służąc za siedzibę kolejnych siogunów a po upadku Tokugawów, przybierając nazwę Tokio stając się faktyczną stolicą zmieniającego się cesarstwa (Tōkyō, składa się z dwóch kanji 東京, znaczących Wschodnia Stolica). Historycznie arcyważne, w XX-wieku dwukrotnie obrócone w perzynę (nie wspominając o setkach mniejszych i większych pożarach wieków wcześniejszych), dziś będące najbardziej spektakularnym przykładem powojennego odrodzenia i zmian zachodzących w całym kraju. Miasto gdzie kawałki historycznej tkanki coraz bardziej nikną pośród rozrastającego się molocha, a jednocześnie tradycja wciąż prowadzi niezwykle ciekawy dialog z nowoczesnością. Miasto potrafiące być tak piękne, jak i wyjątkowo nieurodziwe. Betonowa dżungla a za rogiem zielona przystań. Miasto inspirujące, ale i męczące. Miasto wymagające i uczące nie tyle co pokory, ale przetasowywania w głowie oczekiwań. Wyświechtane frazesy? Nie inaczej, ale już kilka dni na miejscu sprawia, że można się pod nimi podpisać.


Sensowne ugryzienie Tokio było chyba największym logistycznym wyzwaniem tego wypadu i tak po prawdzie moje zwiedzanie bardziej mogłoby posłużyć do stworzenia… antyporadnika na pierwszą wizytę. Bo też miast najczęściej polecanego, systematycznego „pochłaniania” kolejnych dzielnic i próby zobaczenia większości emblematycznych i najpopularniejszych atrakcji dość szybko poddałem się uczuciu nie spinania pośladów, dając się porwać nieśpiesznemu, nierzadko zagubionemu odkrywaniu tego kolosa – rdzeń planów pozostał rzecz jasna stały, ale zobaczenie wszystkiego za wszelką cenę już nie. I cóż, powinno być mi przykro, że z pierwotnych planów kilku rzecz nie zobaczyłem, ale jakoś nie potrafię, bo i tak było klawo. Co zaskakujące jednak, wielkość Tokio dość szybko mnie przytłoczyła i świadomie bądź nie na swoją marszrutę częściej wybierałem parki, ogrody i świątynie niźli położone u stóp drapaczy chmur tętniące życiem ulice. Do tych ostatnich potrzebowałem chyba okrzepnięcia i dopiero podczas powrotu do Tokio na ostatnią noc przed wylotem do Polski mocniej czułem już ten vibe.

No dobra, tymczasem wsiadajmy w samolot i ruszajmy na spotkanie z marzeniem. Mam nadzieję, że bardziej gawędziarski ton tokijskich wpisów nie okaże się zbyt gawędziarski i wytrzymacie 😀
TOKIO: LOT
Pomysł na wylot z Pragi z krótką przesiadką w Kopenhadze i finalne 12 godzin w samolocie do Tokio od samego początku uważałem za nader klawy, dopiero później przyszła obawa czy lądując na Hanedzie o 9 rano nie znokautuje mnie jet-lag? W końcu był to pierwszy międzykontynentalny lot w życiu i niby się przed nim wyspałem… ale w samolocie z Kopenhagi już absolutnie nie potrafiłem zmrużyć oka. Nie wiem czy to adrenalina czy inny diobeł, ale skończyło się na obejrzeniu „Listów z Iwo Jimy” oraz nowego „Twisters”, idealnego tematu przed podróżą w rejony tajfunowe (nawet jeśli maj jest raczej stabilny i bezpieczny w tym względzie). Pijąc odpowiednio dużo wody i rozprostowując kości odhaczałem kolejne punkty z listy czynności antyjet-lagowych a kiedy pilot oznajmił, że nad Tokio rozpoczyna się słoneczny dzień nie pozostawało nic innego jak czekać upragnionego lądowania.

Lotnisko Haneda (羽田空港, Haneda Kūkō) jest jednym z dwóch międzynarodowych tokijskich lotnisk, starszym od popularniejszej Narity o kilkadziesiąt lat. Młodsze lotnisko, oddane do użytku w 1978 roku szybko przejęło większość międzynarodowych połączeń (obsługując dziś między innymi nasz LOT), na Hanedzie z zagranicznych linii wciąż lądują m.in. AIr France, British Airways, amerykańskie Delta Air Lines no i SAS, którym leciałem. Lotnisko wybudowano na nabrzeżu Zatoki Tokijskiej, w dzielnicy Ōta na wyspie o częściowo sztucznym charakterze, dziś po wielokrotnej rozbudowie mieści się już na kilku kolejnych, w całości sztucznych wyspach. Od centrum Tokio oddalone jest o niespełna 20 kilometrów i już w 15 minut możecie dostać się tam kolejką m.in. Keikyū Main Line.
Czy zaprzeczę, że po wyjściu z samolotu zaszkliły mi się oczy? Absolutnie nie! 25 lat po pierwszej myśli „ależ bym poleciał do Japonii” marzenie się iściło i wzrusz był wielki.

Zagraniczne samoloty obsługiwane są przez Terminal 3, tam też warto uspokoić oddech i wykonać kilka ruchów: 1) jeśli wykupiliście wcześniej kartę e-sim to pora na aktywację – alternatywnie, na lotnisku da da się kupić kartę fizyczną, można też wypożyczyć przenośny router; 2) jeśli nie macie jeszcze gotówki to wielki czas by trochę wypłacić, znajdziecie ATM-y kilku banków przyjmujących karty Revolut; 3) zakupić, przy pomocy owej gotówki kartę IC (tu będzie to PASMO) by móc bez obaw tapnąć nią na bramce prowadzącej do peronów Keikyū Main Line, Keikyū Airport Line bądź też Tokyo Monorail. Każdą z kolejek dostaniecie się do lub w okolice stacji Shinagawa, skąd już bez problemu można rozjechać się po całym Tokio. Tam właśnie ruszamy.
TOKIO: SHINAGAWA i PROSTOWANIE KOŚCI
Dworzec Shinagawa jest chyba najważniejszym węzłem kolejowym dla południowego Tokio i przez jego przepastny hol spacerować będziemy jeszcze wielokrotnie, to z niego bowiem każdego dnia będę rozpoczynał swoje łazęgi. Nieopodal, 15 minut piechotą miałem nocleg, guesthouse, przytulny, z pokoikiem dość surowym, ale świetną obsługą. Spacer doń prowadzi wzdłuż torów i wymaga przejścia obok kolejowego mostu Yatsuyama (八ツ山橋), dość szczególnego. Jego obecna, czwarta forma wespół z poprzednią, wybudowaną prawie sto lat temu zasłynęły tym, że stanęły na drodze nikogo innego jak Króla Potworów, Godzilli: tak w 2016 rok w Shin Godzilla, jak i w oryginalnym filmie z 1954! Obu spotkań wiadukty nie wspominają zbyt dobrze 😛




Zameldowanie w guesthousie miałem dopiero o 15.00, ale bez problemu mogłem zostawić plecak i bez obciążenia ruszyć na szybki rekonesans. I szamę! Wróćmy zatem na dworzec Shinagawa.
Za innymi podróżnikami jak mantrę powtórzę; zaczynając przygodę z tokijskim systemem komunikacji można poczuć się niepewnie, ale serio nie warto się go bać, prędzej czy później odnajdziecie się w nim bez (większych xd) problemów. Najlepiej jednak będzie jak jeszcze przed przybyciem do Japonii zaznajomicie się z siecią metra, kolei i autobusów (tymi ostatnimi raczej najsłabiej), zobaczycie jakimi środkami dotrzecie do interesujących was atrakcji i dzielnic a na końcu sprawdzicie jakie dzienne bilety najlepiej kupić. Za poprzednim wpisem powtórzę: najlepiej zaopatrzyć się w Tokio Subway Ticket (800 jenów 24h, 1200 jenów 48h, 1500 jenów 72h) pozwalający w ciągu dnia na nieograniczoną liczbę przejazdów metrem sieciami Tokyo Metro i Toei… albo w Tokunai Pass (760 yenów 24h) jeśli korzystać będziecie z tokijskich kolei… albo z Free Tokyo Ticket jeśli połączycie oba poprzednie (1600 jenów 24h – ten wariant to już chyba jednak dla hardkorów). Brzmi groźnie, ale takie nie jest. Stacja i dworzec Shinagawa leżą na drodze kolejowej linii Yamanote robiącej piękne kółko elipsę wokół miasta, dlatego na pierwszy dzień idealnie nawał się Tokunai Pass, który da się kupić w automatach na większości przystanków.

Stacja Hamamatsucho oddalona jest o 3 przystanki i 7 minut jazdy. To bardzo dobre miejsce na rozpoczęcie spaceru. A spacer to niezwykle ciekawy i dla tokijskiej tkanki emblematyczny. Na jego końcu czeka znacząca buddyjska świątynia Zojo-ji, po drodze z jednej strony mamy drapacze chmur, nowoczesne Blue Front Shibaura z pasażem tak wymuskanym, że aż idealnym, niczym żywcem wyjętym z wizualizacji architekta, są wiekowe i wysłużone budynki z ery Shōwa, szeregi nierzucających się w oczy małych bloków i domów pełnych sklepików i knajpek na parterach (kiedy i gdzie indziej wzbogacone o małą zieleń staną się bardzo lubianym widokiem) jest i wesoła twórczość, której estetyka jak i rozplanowanie jest dla europejskiego oka dość intrygująca. Pod mijanym mostem (co się Kasunagi zowie) cumują sobie yakatabune, współcześni następcy tradycyjnych japońskich drewnianych rozrywkowych łodzi znanych już w epoce Heian. Popołudniem i wieczorami z pewnością wyruszą na wieczorny rejs z kolacją i podziwianiem Tokio od strony Zatoki Tokijskiej czy rzeki Sumidy – co brzmi jak plan na przyszłoroczny powrót.







Chwila na małą dygresję: Tokio pełne jest pięknych zakątków, ale potrafi wystawić na próbę – najbardziej to każdego wcześniej silnie romantyzującego sobie obraz stolicy jako miasta gdzie głównie tradycyjna i futurystyczna zabudowa spotyka się w pięknym tańcu. A tak nie do końca jest. Dzisiejsza, często nieurodziwa (choć lektura „Opowieści z Dolnego Miasta” Piotra Milewskiego robi diablo dobrą robotę w zmianie spojrzenia na to co z zewnątrz może się nie podobać) i wydawałoby się chaotyczna mozaika jest częściowo spadkobierczynią dwóch wielkich katastrof XX-wieku, naturalnej w postaci trzęsienia ziemi z 1923 roku, i ludzkiej w postaci wojny i amerykańskich nalotów w roku 1944 i 45. Dwukrotnie podniesione z gruzów, za każdym razem pozbawiane coraz większej części dawnej tkanki, odbudowywane, rozbudowywane i przebudowywane w nowych stylach, niestałe, nieustannie przeobrażające się, bezkompromisowo przybierające nie zawsze pasujące do siebie twarze. Piękno i jego brak, harmonia i chaos, tradycja i nowoczesność, nieestetyczna estetyka, trwałość i przemijanie, styl kontra praktyczność. Czy spoglądanie z zachodniej perspektywy na współczesne Tokio jest skazane na porażkę? Zapewne. Można próbować, a jakże, ale chyba po prostu, najzwyczajniej warto dać się porwać tokijskiej nauce patrzenia, doceniania drobnostek i detali, szukania nici porozumienia między tym co stare a nowe, obce a bliskie. Wymagające, ale satysfakcjonujące. A może za dużo filozofuję? Pewnie wszystkiego po trochu.


Wróćmy jednak do naszego spaceru. Niewątpliwym plusem Tokio jest fakt, że niezależne kiedy zgłodniejecie to zawsze pod nosem znajdziecie jakąś knajpkę czy restaurację – w całej prefekturze jest ich ponad 160 000! i chyba nie ma ulicy (ok, pewnie są) na której nie byłoby jakiegoś małego lokalu. Na pierwszy ogień zapragnąłem wpałaszować coś znanego, jednak zaglądając do kolejnych, pełnych ramen-ya poczułem pewnego rodzaju onieśmielenie. Wtedy znalazłem tę jedyną, z kilkoma jeszcze wolnymi miejscami. Tokyo Ramen Tower jest lokalem niewielkim, z miejscami tylko przy ladzie, gdzie szef kuchni ze startu wita cię radosnym „Irasshaimase!” i angielskim pytaniem czy dasz sobie radę z obsługą automatu na jakim zamawia się jedzonko. Uśmiech sam ląduje na twarzy. Specjalność szefa, shoyu ramen okazał się porcją przepotężną, i jako pierwsze danie po przylocie stanowił wyzwanie 😀 Czy wyczyściłem miskę do ostatniego listka mitsuby i pędów menmy? No jasne. Za zestaw razem z porcją ryżu zapłaciłem 1450 jenów (34 zł) i był to chyba najdroższy z ramenów na jakie trafiłem!

Z pełnym brzuchem, wolnym krokiem można było ruszyć na spotkanie z jedną z najważniejszych buddyjskich świątyń w Tokio. Tak naprawdę, wszystko zaczyna się jeszcze pośród wysokich budynków na ruchliwym skrzyżowaniu. Tam miniecie Wielką Bramę, Daimon od której do faktycznej świątyni Zojo-ji dzielić was będzie już tylko 108 ken (tradycyjna jednostka odległości, na nasze mająca 1,8m). Liczba ta nie jest przypadkowa i jej pokonanie ma odpowiadać wyzbyciu się 108 ludzkich pokus i trosk. Liczb i kryjących się za nimi znaczeń znajdziecie tu zresztą więcej, ot liczby schodów głównej hali zdecydowanie nie są przypadkowe.

TOKIO: ŚWIĄTYNIA ZOJO-JI (増 上 寺)
Na buddyjskiej mapie stolicy, Zojo-ji (増 上 寺) jest świątynią nad wyraz ważną i powodów do jej odwiedzenia jest co najmniej kilka. Przyznam jednak, ze zanim wgłębiłem się w jej historię to znałem ją głownie dzięki Hugh Jackmanowi, który zrobił tam niemałą jatkę ratując Mariko w filmie The Wolverine z 2013 roku! Na szczęście tym razem wokół świątyni panowała dość senna atmosfera.


Pierwszy z powodów do odwiedzenia ma wysokość kilkudziesięciu centymetrów, przedstawia czarnego Buddę Amidę i jest nierozerwalnie związany z rodziną Tokugawa. Tak, tymi siogunami, których zapewne większość z was zna z nazwiska. Pierwotnie Zojo-ji wybudowano w innym miejscu, lecz wraz z nastaniem ery Edo świątynię przeniesiono na obecny plac, nieopodal siedziby sioguna. Przez kolejne lata pełniła ona zresztą funkcję rodowej świątyni Tokugawów. Będąc jednocześnie sercem Sekty Czystej Ziemi (Jōdo-shū) nie dziwota, że niewielki posąg Buddy z wielką czcią adorowany był przez Ieyasu Tokugawę (posążkowi przypisywano cudowne właściwości i w zasadzie do dziś uważa się, że przynosi szczęście i odgania zło), i jego następców. Na terenie świątyni śladów po związkach z Tokugawami znajdziecie dużo więcej a najważniejszym jest chyba ich mauzoleum, a raczej to co przetrwało naloty roku 1945. W nekropolii pochowano m.in. sześciu siogunów i wielu ich najbliższych.




Drugim powodem może być prowadząca do świątyni potężna, dwupiętrowa brama Sangedatsumon uwieczniona przed laty na drzeworytach tak Hiroshige jak i Hasuiego. Wzniesiona w 1622 roku, jako jedyna dotrwała naszych czasów niemalże nienaruszona – dzięki czemu uznaje się ją za najstarszą drewnianą konstrukcję w Tokio. Fakt, że przetrwała, za nic mając sobie wszelkie nawiedzające stolicę katastrofy i wojny urasta do rangi niezwykłości wielkiej. Niestety, majestat wielkiej bramy skrywa się obecnie za siatką budowlaną i rusztowaniami – zakrojona na wielka skalę renowacja potrwać ma… nawet i do 10 lat, do 2034 roku :O

Tuż obok pawilonu Ankoku-den skrywającego w swych wnętrzach Czarnego Buddę, znajdziecie miejsce z jednej strony pełne smutku, a z drugiej dające… hm ukojenie? Ogród Nienarodzonych Dzieci gdzie setki przyodzianych w czerwone czapeczki i śliniaczki posążków uśmiechniętego Jizō Bosatsu, (opiekuna m.in. noworodków) pomagają rodzicom w przepracowaniu bólu po stracie dziecka a co bardziej wierzącym dają nadzieję na to, że droga do reinkarnacji jest dla ich dzieci wciąż otwarta. Niezwykła to alejka.



Ciekawym elementem kompleksu jest znajdujący się w jego granicach, niewielki chram shintō będący świetnym przykładem na synkretyzm, dialog, współistnienie dwóch najbardziej znaczących w Japonii religii. Jakkolwiek w okresie restauracji Meiji i do końca II Wojny Światowej zamiast zgody panowała między nimi kosa. To jednak historia na inną opowieść.

Sam wizytę w świątyni wykorzystałem w jeszcze jeden sposób. Otóż zakupiłem w niej goshuincho, niezwykły składany w harmonijkę (harmonię!) notes, w którym można zbierać pieczęcie/kaligrafie z odwiedzanych świątyń i chramów. Kolekcjonowanie pieczątek wszelakich to rzecz nadzwyczaj w Japonii popularna, jednak samo zbieranie pieczęci świątynnych początki ma jak najbardziej duchowe. Dawniej pielgrzymi otrzymywali pieczątkę w zamian za podarowanie świątyni shakyo, ręcznie przepisanej lub skopiowanej sutry. Goshuin był zatem świadectwem odbywanej pielgrzymki. Dziś pieczęcie i kaligrafie może kolekcjonować każdy – i tak jak dla wielu zbieranie będzie miało charakter mocno pamiątkowo-turystyczny tak nic nie stoi na przeszkodzie by nadać mu charakter bardziej duchowy.
W większości, jak nie wszystkich świątyniach i chramach pieczęć/kaligrafia kosztować będzie od 300 do 500 jenów, gotówką.

W Tokio dokonałem wielu skandalicznie złych decyzji i mając pod nosem pewne ciekawe miejsca, odkładałem wizytę w nich na „lada moment” i nie muszę wam mówić, że w większości przypadków owo za chwilę nie nastąpiło nigdy. Jednym z miejsc do których finalnie nie dotarłem była bardzo charakterystyczna tokijska wieża Eiffla, sąsiadująca i wzrastająca nad Zojo-ji. A wystarczyło parę minut spaceru, ech…

Tereny świątyni dostępne są przez całą dobę, jednak jej budynki otwarte są w godz. 9.00-17.00. W godz. 10.00-16.00 otwarte jest muzeum (700 jenów) oraz Mauzoleum (500 jenów).
Ruszamy jednak dalej. Najlepiej byłoby ruszyć metrem, ale jakoś nogi same niosą. Czar jednej z tokijskich ulic handlowych w ogóle na mnie nie działa i Shiba Shinmei mijam ledwo nań zerkając. Moim celem było bowiem miejsce, które na liście do zobaczenia umieściłem na jednym z pierwszych miejsc.
TOKIO: OGRODY HAMA-RIKYU
Pierw jednak, w cieniu potężnego i całkiem ciekawego drapacza chmur kompleksu WATERS takeshiba warto przystanąć nad Zatoką Tokijską i po rozkoszować się widokiem. A jest czym, i nawet jeśli taki wielkomiejski krajobraz nie jest waszym ulubionym to myślę, że bardzo nosem nie będziecie kręcić.



To co jednak najważniejsze znajduje się tuż obok, oddalone o dosłownie rzut kamieniem. Prowadzi doń taka ścieżka:

Ogrody Hama-rikyu, jedna z tych zielonych oaz w Tokio, która robi najbardziej szczękoopadające wrażenie, gdzie kontrast pomiędzy piękną choć zaprojektowaną przyrodą a górującymi nad nią wieżowcami jest uderzający. Tak, kiedy tylko zobaczyłem zdjęcia drapaczy chmur z sąsiedniego Shiodome czy odległej Tsukishimy odbijających się w wodach stawu Shioiri (潮入の池) wiedziałem, że będę musiał ujrzeć to cudo na własne oczy. Jakżeż cudownym był fakt, że fotografie nie przekłamują a wręcz nie dotrzymują kroku rzeczywistości. A szum pędzącego miasta staje się jakiś taki niemrawy, wyczuwalny, ale jednak odległy.



Ogrody Hama-rikyu są tzw. daimiyo-teien, czyli ogrodami założonymi przez panów feudalnych okresu Edo i swoje istnienie zawdzięczają nikomu innemu jak Tokugawom. Choć wszystko zaczęło się od Tsunashige – młodszego brata czwartego sioguna, który to na osuszonym skrawku terenu stworzył pierwotny ogród spacerowy ze stawem zasilanym wodą morską – to na przestrzeni kolejnych dziesięcioleci wydaje się, że każdy kolejny siogun miał swoje pomysły na ich rozbudowę, zmiany i poprawienie idei poprzedników. Wszyscy jednak zgadzali się co do jednego i za centralny punkt ogrodu uznawali stawy, wokół nich koncentrując większość pracy „krajobrazowych”.


Ogrody były oazami spokoju do których dostęp mieli tylko nieliczni. Feudałów chleb powszedni czyli kontemplowanie krajobrazu, polowania na kaczki, treningi łucznicze, herbaciane ceremonie, recytowanie poezji, wypas… słonia czy spotkania dworskie celem knucia przeciwko adwersarzom trwały do końca panowania siogunatu, kiedy to wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza teren ten przeszedł w ręce nowoutworzonego Ministerstwa Dworu Cesarstwa oraz Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Czasy się zmieniły, feudałowie ustąpili miejsca urzędnikom, goście nie przybywali już tylko z sąsiednich miast a z całego świata i tylko stawy i rośliny ogrodu zdawały się nie zauważać zachodzących w Japonii przemian.



Historia upomniała się jednak o uwagę, kiedy to tragiczne wydarzenia XX-wieku nie oszczędziły i Ogrodów – trzęsienie ziemi i naloty z listopada 1944 może i nie zakończyły się tak tragicznymi pożarami jak w reszcie miasta, ale przyniosły zniszczenie większości historycznych budynków. Dlatego niezwykle cieszy fakt, że bardzo szybko, jeszcze w 1945 roku teren ten przekazano miastu, już rok później Ogrody udostępniono do zwiedzania – wszystkim, nie tylko najbardziej uprzywilejowanym – a w przeciągu kolejnych kilku lat uznano je za miejsce o nadzwyczajnych walorach przyrodniczych i historycznych. I prawidłowo!
Dzisiejsze Ogrody jak chyba nigdy pozwalają na ucieczkę od zgiełku miasta i nawet z drugim planem w postaci wieżowców dają namiastkę wytchnienia od tego co poza ich granicami. Wiosną i tutaj kwitną śliwy oraz wiśnie a jesienią kiście barwią się na momiji. Kto chce zadowoli się spacerem wzdłuż trzech stawów, nie tylko tego jednego zasilanego wodą morską, ale i dwóch mniejszych, niegdyś służących do polowań na kaczki. Człowiek nawet nie zauważy jak w cieniu co najmniej stuletnich drzew (a mówi się, że nawet i jednej 300 letniej czarnej sosny), pokonując jeden z wielu mostków czy wspinając się na kopiec symbolizujący Fuji-san zrobi ponad 3 kilometry marszu. A jak się zmęczycie to w odbudowanej herbaciarni Nakajima można przysiąść na klasycznej matchy i małym słodkim co nieco.





Ogrody są otwarte przez cały tydzień w godzinach 9.00-17.00 (ostatnie wejście o 16.30) a za wejście płaci się śmieszne pieniądze: 300 jenów (7 zł) za cały bilet i połowę kwoty za ulgowy. Dla mnie absolutna topka odwiedzonych podczas tej wyprawy parków i ogrodów. Dla żadnych nietypowego sposobu dostania się do Ogrodów polecam prom kursujący z Asakusy.


Korzystając z zielonego nastroju uznałem, że warto upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, dlatego dzielnicę Chūō zamieniłem na sąsiednią Chiyodę i szybciusio podjechałem w okolice Pałacu Cesarskiego, gdzie można pobuszować po przypałacowych parkach i ogrodach. Żal nie skorzystać. Polecam zahaczyć o przystanek metra Tsukijishijo, gdzie traficie na „mural” a raczej ceramiczny duplikat obrazu Tamako Kataoki, jednej z najwybitniejszych japońskich malarek XX-wieku.

TOKIO: WSCHODNIE OGRODY PAŁACU CESARSKIEGO
Pałac Cesarski, będący rzecz jasna rezydencjalnym kompleksem japońskiego monarchy to niezły gagatek, jest na wyciągnięcie ręki a jednak myśląc, że do się go zwiedzić można trochę obejść się smakiem. Otoczony potężnymi założeniami parkowymi dzień w dzień otwiera swe podwoje dla 600 osób, którym uda się zapisać na dwie, darmowe sesje zwiedzania. Zwiedzanie jest „zewnętrzne”, pozwalające bliżej ujrzeć sporo budynków niedostrzegalnych dla większości. Dla jednych będzie to mało, dla drugich dużo, chyba zależy od nastawienia. Za ro na oprowadzanie po wnętrzach cesarskiej siedziby nie ma co liczyć, no chyba, że ktoś z was jakimś sposobem zostanie prezydentem Polski (albo dostaniecie tekę MSZ?), wtedy jest szansa.

Tokijski Pałac Cesarski historię ma dość krótką, bo też sięgającą początków restauracji Meiji i przeniesienia stolicy do Edo. Pierwszą siedzibą cesarską stał się wtedy pałac dawnego sioguna, jednak tak on jak i większość przepastnych fortyfikacji wzniesionych wcześniej przez Tokugawów nie przetrwał do naszych czasów, dołączając do niezliczonych budynków, które bezpowrotnie przepadły w trzęsieniu ziemi i amerykańskich nalotach.

Pierwszy Pałac Cesarski zajmował ledwo skrawek przepastnego zamkowego kompleksu wzniesionego przez Tokugawów. Teren niegdyś gęsty od zabudowań, bram, bastionów i donżonów dziś zajęty jest przez trzy parki i ogrody, dostępne dla każdego. Po dawnych fortyfikacjach przetrwało raptem kilka budynków, dla cesarza i jego świty wybudowano nowe, inspirowane tradycją acz romansujące z nowoczesnością budynki, część z nich zobaczycie na wspomnianym oprowadzaniu. Co nieco na wyciągnięcie ręki macie również bez konieczności zapisywania się na jakiekolwiek listy – do ogrodów prowadzą wiekowe bramy, które wraz z olbrzymimi murami fos dają namiastkę tego jak cały kompleks musiał dawniej wyglądać.



Na trójcę darmowych, zielonych przestrzeni otaczających Pałac składają się Park Kitanomaru (znany z rosnących wzdłuż fosy drzew wiśni), Narodowy Ogród Kōkyogaien, z którego rozpościera się najbardziej ikoniczny dla okolic widok na pewien most, oraz Wschodnie Ogrody Pałacu Cesarskiego, największe i przez to też pewnie jako jedyne nie otwarte 24/h (tylko od 9.00 do 16.00) XD Wschodnie Ogrody zwane przez niektórych tokijskim Central Parkiem są terenem dość wielgaśnym, znajdziecie tam masywne pozostałości po Tenshudai, kamiennej podstawie donżonu zamku, istniejącego tu dużo przed przybyciem cesarza.



Ogrody są wielkie i już miałem ruszać na dalszą ich eksplorację, kiedy to odcięło mi prąd.

Radość z dość dobrej formy po przylocie była chyba przedwczesna bo też tutaj upomniał się o siebie jet-lag. Albo coś podobnego. W każdym razie zmęczenie przyszło takie, że odechciewa się z nim walczyć. Dlatego też bez wielkiej filozofii skorzystałem z okazji, wróciłem do guesthouse’u, dokończyłem check-in i na chwilę ległem w wyrku. Fin.
Jak się okazało krótka drzemka aż taka krótka nie była, nastał wieczór, po drodze spadł deszcz. Był to idealny moment na dokończenie łazęgi wokół Pałacu.
TOKIO: WIECZORNA ŁAZĘGA – GODZILLA, PARKI PO CIEMKU I WIDOKI ZNAD ZATOKI
Powrót w okolice Pałacu urozmaiciłem wysiadką na stacji Shimbashi skąd w kilka minut można dojść do skweru o pięknej, w sumie wszystko mówiącej nazwie Hibiya Godzilla Square. W centrum niewielkiego placu stoi sobie Król Potworów, wzorowany na modelu z Shin Godzilli. Przy czym całkiem ciekawy jest myk – zapewne nie zamierzony – skali i ogromu otaczających Godzillę budynków (w tym biurowca wytwórni Tōhō): w końcu to jaszczur jest tym małym.

Hibiya w ogóle okazała się przyjemną okolicą na wieczorny spacer. Wolna od tłumów, z klimatycznymi knajpkami po drodze no i przede wszystkim z Parkiem Hibiya, będącym domem dla ponad 500 letniego miłorzębu, dającym przestrzeń do wyszalenia się wielbicielom tenisa tak ziemnego i stołowego. Na jego skraju wznosi się masywny, 100-letni modernistyczny budynek będący symbolem odbudowy Tokio po trzęsieniu ziemi w 1923 roku – Hibiya Public Hall. Wzmocniona żelbetem, o elewacji z czerwonej cegły, przez wielu z rozrzewnieniem wspominana jako najważniejsza sala koncertowa dawnego miasta, dla innych miejsce kojarzące się z uwiecznionym zdjęciem nagrodzonym nagrodą Pulitzera, zabójstwem polityka Inejirō Asanumy. Dla pojedynczych jednostek, tak bardzo „nie wpisujących się w obraz współczesnej Japonii” miejsce gdzie nocami rozkładają namioty, wyczekując następnego dnia – szczerze powiedziawszy dopiero przeglądając zdjęcia zorientowałem się, że pod budynkiem nocują bezdomni, jeszcze bardziej zdziwiłem się kiedy obejrzałem o nich materiał na yt.




I tak wróciliśmy w okolice Pałacu Cesarskiego, który po zmroku okazuje się są fajnym miejscem do podglądania nocnego acz nie neonowego Tokio. Wschodnie Ogrody są rzecz jasna już zamknięte, ale Narodowy Ogród Kōkyogaien absolutnie daje radę w jego zastępstwie. W centrum Ogrodu trafić można na pomnik Masashige Kusunokiego, bohatera wielu opowieści, samuraja, będącego uosobieniem dozgonnej (ciekawe czy Thanos doceniłby tę grę z słów) wierności cesarzowi.


Odbijające się w fosie wieżowce prezentują się ciekawie, ale i tak całą uwagę zgarnia dla siebie widok na Kamienny Most Głównej Bramy Pałacu, może i niewielki gabarytami, ale sławą przykrywający większość pozostałych w Tokio. Wraz z Żelaznym Mostem Głównej Bramy (zwanym też Nijū-bashi, co jest zabawne bo wiele osób nazwę tę rozszerza na oba mosty) będący bohaterem niezliczonej ilość fotografii. Po ciemku nikt nie wchodzi w kadr i tylko pan strażnik siedzący w malutkiej budce lustruje okolicę bystrym wzrokiem. Swoją drogą wczesne i dość krótkie zachody słońca (w okolicach godziny 19) były dla mnie jednym z największych zaskoczeń, nie spodziewałem się w maju takiej niespodzianki.



Choć zmęczenie tego dnia nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa to i ja postanowiłem nie poddać się bez walki i na ostatni akord udałem się nad rzekę Sumidę, gdzie wcześniej na mapie zaznaczyłem sobie jeden z wielu punktów widokowych na nocne miasto. Odhaczenie na google maps to rzecz prosta, odnalezienie zejścia na niewielką promenadę już takie lekkie nie było. Na szczęście Akashicho Gashi Park znajdujące się niedaleko Zewnętrznego Targu Tsukiji tak jak internety zapewniały oferuje całkiem miłe spojrzenie na spokojną Sumidę i wznoszące się wokół wieżowce a ławeczki idealnie nadają się by skosztować nań jedno z miejscowych zerówek – a znalezienie piw bezalkoholowych w konbini wcale nie jest takie łatwe. Ba, są tam i takie oszukistyczne twory jak Strong Zero, które będąc połączeniem wódki z wodą gazowaną zero mają tylko w nazwie.



Jeśli szukacie inspiracji skąd najlepiej podziwiać nocne Tokio to zajrzyjcie na stronę Nightscape.Tokyo gdzie pomysłów jest co nie miara.
Okolice wspomnianego Zewnętrznego Targu Rybnego Tsukiji (będącego przecież li „tylko” gastronomicznym powidokiem po faktycznym, największym na świecie Targu Rybnym, przeniesionym do pobliskiego Toyosu) bywają w ciągu dnia niesamowicie zatłoczone, wieczorem za to świeciły pustkami. Trochę mi dziś żal, że nie zajrzałem tam wcześniej, ale jest to pomysł na przyszłoroczny powrót. Puste ulice, pusty targ, pusty był i plac przed świątynią Tsukuji Hongwanji, przyznam, że jednej z najciekawszych świątyń jakie w Tokio spotkałem. Buddyjska acz architektonicznie mało japońska, mocno inspirująca się Indiami, półwyspem Indochińskim czy nawet i Europą. No trzeba przyznać, że Itō Chūta, persona ważna dla XX-wiecznej architektury japońskiej, podejmując się projektu odbudowy zniszczonej w wielkim trzęsieniu ziemi świątyni niesamowicie ciekawą wybrał koncepcję. Warto rzucić nań choć okiem.

I tak też doszliśmy do końca tego pierwszego, ekscytującego dnia w Tokio. Pełen wrażeń i zachwytów, mimo wcale nie nadzwyczajnej marszruty po 22.00 zameldowałem się w Shinagawie. Szybka kąpiel i spanko z radością wzięło mnie w ramiona – nazajutrz dobra forma była wskazana, na celowniku była bowiem Kamakura.
Twoje nocne zdjęcia są przepiękne. Na jakich ustawieniach robisz?
PolubieniePolubienie
Ta część, która się udałą rzeczywiście mi też się podoba, ale ile odpadło po drodze bo były fatalne XD Co więcej zdjęcia ze smartfona robię na jakichś automatycznych ustawieniach (z tego co widzę z niziutką przysłoną f/1,8) bawiąć się jedynie ze zmiejszeniem ekspozycji a aparat to mimo braku statywu starałem się niskie ISO, maks 800, przysłona średnio f/5 i niedługi czas naświetlania (1s) co by drgania zminimalizować. I jakoś wyszła, część 😀
PolubieniePolubienie
Wojciechu, tak się cieszę, że tam jesteś, zresztą radość przebija z każdego zdania, więc trudno nie czuć prawdziwego entuzjazmu 🙂 I jak tu nie wierzyć, że marzenia się spełniają?! Zdjęcia są niesamowite, a lektura utwierdziła mnie w przekonaniu, że to jednak bardzo INNY kraj. Wszystkiego dobrego i zobaczenia jak najwięcej bez puszczenia się z torbami 😉
PolubieniePolubienie
Dzięki! Na szczęście okazalo sie, że obecnie 3 tygodniowy wypad nie doprowadza do bankructwa i ze niektórymi cenami (szczególnie jedzonka) tęsknię :__D
PolubieniePolubienie