Nastał ten smutny dzień, kiedy ledwo po godzinie 16 słońce zaczyna chować się za horyzontem. Dlatego też z rana samego by do cna wykorzystać każdy promień słońca – a raczej po prostu światło dnia – wyruszyłem na rowerze w poszukiwaniu jesieni do miejsca, które do dziś omijałem w tę porę roku.
Osieczna to mała mieścina położona nad niewielkim jeziorem, niedaleko mojego rodzinnego Leszna, raptem 10 kilometrów drogą 432 na Śrem. Dla leszczynian jest to jedno z miejsc, które latem wybierają na weekendowe wypady, od maja do nawet września pełno tam wygrzewających się na plażach ludzi. Teraz jednak, wraz z nadejściem listopada zapragnąłem rzucić okiem jak wygląda Osieczna skąpana w jesiennych barwach.
Położenie blisko Leszna sprawia, że Osieckie jezioro Łoniewskie obok Dominickiego w Boszkowie jest najważniejszym wakacyjnym akwenem w rejonie. Latem miasteczko tętni życiem, letnisko pełne jest plażowiczów i innej maści odpoczywających ludzi. Dziś jednak uderzyła mnie przenikwliwa cisza i spokój. Wyludnione letnisko, przykryte płaszczem liści sprawiało dość osobliwe, wręcz przygnębiające wrażenie. Wystarczy jednak przejść się nad samo jezioro by wrażenie to prysło. Słońce bawiące się z chmurami w kotka i myszkę, rzucało mnogość cieni na nie do końca spokojną taflę jeziora.
Równie barwne widowisko wiać było na Osieckim boisku piłkarskim, dumnie nazwanym „Elektro Arenie”. Szkoda, że miejsce na którym za małego rozgrywało się po 3-4 mecze dziennie, otwarte wtedy dla każdego 24h, dziś jest odgrodzone płotem i dzieciaki mogą tylko obejść się smakiem.
Centrum miasteczka oddalone jest od letniska o 10 minut spokojnego marszu. Położone na niewielkim wzgórku może pochwalić się kilkoma ciekawymi miejscami. Jak to w przypadku małych miejscowości bywa, w dużej mierze najciekawszymi zabytkami są budowle sakralne. Tuż przy rynku, którego centralny punkt stanowi wiekowy dąb „Jan Paweł II”, mamy dwie sąsiadujące ze sobą świątynie: gotycki (a nawet późno) kościół św. Trójcy z z zabytkowym ponad 350 letnim obrazem Matki Boskiej Śnieżnej oraz klasztor z kościołem św. Walentego, należący do zakonu franciszkanów. Zupełnie różne pod względem architektonicznym budowle spoglądają na siebie dzień w dzień. Pierwszy stanowi o tyle ciekawostkę, iż zbudowany jeszcze w XVI wieku był wówczas jedynym kościołem w mieście i naprzemiennie służył za miejsce spotkań tak katolików jak i protestantów, co częste wtedy nie było.






Zjeżdżając z rynku w stronę Leszna warto zatrzymać się przy bramie osieckiego zamku. Wiekowa konstrukcja zmieniała właścicieli tak szybko jak to w polskim zwyczaju kluby piłkarskie robią z trenerami. Jej obecny wygląd (przebudowa około początku XX w.) niewiele ma wspólnego z początkowymi zabudowaniami z XIV wieku. O okresie letnim warto wypożyczyć kajak/rower wodny i podpłynąć pod same mury, dziś niestety bramy były zamknięte.

Co by jednak nie było, nie umniejszając kościołom i zamkowi, obecną wizytówką Osiecznej można nazwać Muzeum Rolnictwa i Młynarstwa z jego trzema świetnie zachowanymi wiatrakami koźlakami. Młyny znajdujące się na wzgórzu, tuż przy wjeździe do miasta od strony Leszna, nie dają się nie zauważyć a cały kompleks wraz z małym młynem wodnym oraz głównym budynkim muzeum w którym odbywają się warsztaty czy pokazy stanowi naprawdę ciekawe miejsce. Franciszek, Józef-Adam i Leon – wiatraki noszą imiona trzech ostatnich młynarzy – prócz walorów turystycznych i edukacyjnych (w dwóch z nich znajdują się zbiory związane z rolnictwem na przestrzeni lat oraz doskonale zachowane maszyny młynarskie) są również niemymi świadkami historii – w czasie Powstania Wielkopolskiego na młyńskim wzgórzu rozegrała się jedna z najgłośniejszych zwycięskich przez powstańców bitew w regionie. Zarządzający wszystkim Jarosław Jankowski (z pomocą żony Ewy) to człowiek renesansu, robiący to co kocha, od lat działający na polu renowacji, konserwacji i ochrony wiatraków i młynów w Polsce. Jeśli w Wielkopolsce widzicie dobrze zachowany/odrestaurowany wiatrak to możecie być niemal pewni: Jarek maczał w tym palce. Restauracja Wielkiego Młyna w Malborku to również jego sprawka.
W muzeum zostaję godzinkę, gdzie dyskutujemy z Jarkiem o rzeczach ważnych i tych mniej. Po herbatce i wpałaszowaniu chleba z wątrobianką, żegnam się i prawie od razu ruszam do Leszna. Wpierw jednak przejeżdżam jeszcze ulicę by sprawdzić jak ma się podniszczony grobowiec Tasillo von Heydebranda, jednego z większych teoretyków i graczy w szachy XIX w. naszych zachodnich sąsiadów, taki przyczajony hetman ukryty skoczek. Zaraz potem, wraz z coraz gęstszymi chumrami ruszam ostro do Leszna. Po drodze ostatnie promienie słońca tworzą taki oto spektakl:
